Artur Gac, Interia: Wrócił pan już do treningu? Izu Ugonoh: - Jeszcze sobie wypoczywam. Jak długo potrwa rozbrat z reżimem zajęć? - Tyle, ile będzie trzeba (śmiech). A mówiąc serio, jeśli chodzi o precyzyjne informacje, to jeszcze nie jest właściwy moment. Musiałbym mówić przypuszczalnie, a tego nie lubię robić. Tylko konkrety albo wcale. To znaczy, że są możliwe zmiany w pana otoczeniu? - Nie, absolutnie. Chodzi o kwestię kolejnej walki, jej terminu, przeciwnika... Wielu zwróciło uwagę na słowa syna pana szkoleniowca Kevina Barry’ego - Taylora, który napisał wprost, że pana najbliższy pojedynek ma odbyć się w lipcu lub sierpniu. Rozumiem, że to wiarygodne informacje? - Pewnie tak, ale to jeszcze nie jest moment na taki wywiad. Musiałbym mówić naokoło, a tego nie chcę robić. Miał pan czas, a przede wszystkim ochotę, aby na spokojnie obejrzeć swoją przegraną przed czasem potyczkę z Dominikiem Breazeale’em? Poczynił pan jakąś analizę? - Analizę miałem zrobioną już parę dni po tej walce. Jednak im więcej czasu mija od tego pojedynku, tym więcej wyciągam wniosków. Póki co wszystkie myśli są bardzo korzystne, milimetry zaważyły na tym, że walka nie poszła w moją stronę, z czego wyłania się dla mnie cała kopalnia nauki. W tym pojedynku było mnóstwo rzeczy, z których mogę wyciągnąć wnioski. I zamierzam to robić. Jakie nowe wnioski wyciąga pan z tej potyczki? - Przede wszystkim nie ma co na siłę próbować coś udowadniać ludziom. To podstawa, bo każdy człowiek popełnia błędy. Najważniejsza jest zimna i chłodna głowa, która na dłuższą metę przynosi człowiekowi zwycięstwo. Nie są to wielkie wnioski, ale taka jest prawda. Myślę, że za wiele chciałem udowodnić tym jednym pojedynkiem. Zamiast tego trzeba było trzymać się planu i wykorzystać to, w czym jestem lepszy. Czyli myśleć w ringu, boksować metodycznie i pewnie zwyciężać kolejne rundy. Miałem wrażenie, że w momencie, gdy zwietrzył pan szansę na efektowne zwycięstwo, chciał pan pokazać się w wersji niszczyciela, wierzącego w dewastującą siłę swoich ciosów. - Co tutaj dużo gadać? Chciałem zmiażdżyć przeciwnika, co ze sportem nie miało za dużo wspólnego. Natomiast jeśli ktoś nosi w sobie "wojownika" i w odpowiednim momencie nam nim nie zapanuje, to wydarzenia mogą potoczyć się bardzo różne. Dotychczas na ogół było tak, że raczej trzymałem "go" na wodzy, a tutaj wymknął mi się spod kontroli. Później już nie mogłem go opanować. Problem jest głębszy. Przed Breazeale’em miał pan przeciwników takiej klasy, że łatwo było dokończyć dzieła zniszczenia, gdy już ich pan "napoczął" mocnym ciosem. W debiucie na amerykańskim ringu trafił pan na byłego pretendenta do tytułu mistrza świata, który potrafił przetrwać trudny moment. - Oczywiście, sto procent racji. Zabrakło przeczekania, ale dokładnie znalazłem moment, w którym walka totalnie obróciła się w drugą stronę, na moją niekorzyść. To była chwila, w której miałem Breazeale’a już prawie na widelcu, ale rywal wpadł na mnie, usilnie uwiesił się bym się nie wyrwał i razem runęliśmy na matę ringu. To był punkt kulminacyjny, który przechylił szalę zwycięstwa na jego stronę. Gdybym w tamtym momencie nie został przewrócony, to on sam musiałby się pozbierać, a ja miałbym kilka sekund, by odzyskać siły po ciosach, które sam zadałem i pewnie bym go skończył. Zadecydowały milimetry, ale z drugiej strony postawiłem wszystko na jedną kartę, więc były dwie opcje: wóz albo przewóz. Zdobyłem bezcenną naukę, którą jesteśmy w stanie posiąść zwłaszcza wtedy, gdy na czymś się sparzymy. Biorąc to pod uwagę, pana kolejny przeciwnik powinien być na poziomie zbliżonym do Breazeale’a. Tylko w ten sposób zdobędzie pan bezcenne doświadczenie w kontekście późniejszych walk, o najwyższą stawkę. - W tym momencie nie mam specjalnie konkretnych nazwisk w głowie, ale powiedzmy sobie szczerze: jeżeli to miałby być rywal zupełnie do niczego, to nawet nie będzie mi się chciało trenować. Do kogoś takiego nie chciałbym startować, bo byłoby szkoda mojej energii. Z pewnością to nie ja będę decydował dokładnie z kim będę boksował, zostawię to odpowiednim ludziom, ale ostatecznie zdanie będzie należało do mnie. Dlatego nie będzie też tak, że ktoś mi powie: "słuchaj, to jest ktoś, z kim musisz boksować". Jeżeli uznam, że to nie ma sensu, to najzwyczajniej w świecie tego nie zaakceptuję. Doprecyzujmy jedną rzecz. Wiemy, że pana menedżerem jest Al Haymon, a kto pełni rolę promotora? - Mam tylko kontrakt menedżerski z Alem Haymonem. Dlatego tak naprawdę mogę boksować, gdzie chcę. Kiedy powinny być znane szczegóły pana powrotu na ring? - Wstępnie mam taką wizję, że w maju już chciałbym polecieć do Stanów Zjednoczonych. Dlatego powiedzmy, że w połowie kwietnia powinienem posiąść bliżej określone informacje, w którą stronę pójdę w swojej kolejnej walce. Rozmawiał Artur Gac Obserwuj autora na Twitterze