Gołota z Michalczewskim, Polacy czekali 30 lat. Hit faktem, "Tygrys" odsłania kulisy
- Co to było z tym Bowe'em! Przecież to nie były walki, tylko II wojna światowa. Andrzej toczył takie te pojedynki, że gdyby miał trochę więcej szczęścia i lepszą głowę, to przecież on byłby zwycięzcą. Oni w ringu zostawili wątroby, serca, płuca, wszystko. Takich walk teraz już praktycznie nie ma - mówi w rozmowie z Interią Dariusz Michalczewski, wielki mistrz boksu zawodowego, który po 30 latach spotkał się z inną legendą, Andrzejem Gołotą.

Artur Gac, Interia: Dużo pozytywnego zamieszania wywołałeś opublikowaniem zdjęcia z Andrzejem Gołotą, którego koleżeńsko objąłeś na trybunie Stadionu Śląskiego przy okazji meczu piłkarskiego legendarnych zawodników i osobistości z Polski i Brazylii. Umówmy się, że w ostatnich latach "miłości" między tobą i drugą naszą legendą boksu nie było.
Dariusz Michalczewski, superczempion federacji WBO: - Szczerze mówiąc, w ogóle nie miałem pojęcia, że Andrzej tam będzie. Ale gdy będąc na dole, przy murawie, zobaczyłem, że siedzi na trybunach, to do niego poszedłem. Usiadłem obok, chwilę pobyliśmy razem i pogadaliśmy. Słowem było bardzo sympatycznie. Krótko powspominaliśmy stare czasy.
Uchylisz rąbka tajemnicy?
- No wiesz, na zasadzie, co było, co teraz słychać, co robimy na co dzień. Taka zwykła, kurtuazyjna rozmowa, jak to w takich okolicznościach. Wiemy, że Andrzej za dużo nie mówi, ale powtarzam ci, że było bardzo przyjemnie. I wiedziałem, że tak będzie, bo obaj jesteśmy normalnymi ludźmi, nas nic szczególnie nie poróżniło. Prasa trochę rozdmuchała nasze relacje i od słowa do słowa, gdy byliśmy o siebie pytani, powiedzieliśmy to i tamto. Dlatego byłem przekonany, że gdy w końcu się spotkamy, to będziemy normalnie gadać. Serdecznie się uściskaliśmy.
"Ostatni raz widzieliśmy się we Frankfurcie, w 1995 roku. Kiedyś walczyliśmy, dziś wspominamy. Czas leci, legenda zostaje" - taki wpis, przy zdjęciu z Andrzejem, pojawił się na twoich kontach w mediach społecznościowych.
- Bo tak dokładnie było. Minął szmat czasu, aż 30 lat.
A propos waszego medialnego podszczypywania się, pamiętam stare studio telewizyjne, którego ty byłeś gościem, a Andrzej był tuż po swojej walce. Zapytany o ciebie odparł, że mógłby się bić z tobą nawet na Kamczatce, na co ty odparłeś, że konfrontujesz się tylko z zawodnikami z topu i najpierw Andrzej musiałby wskoczyć wysoko w rankingi.
- (śmiech) Dobrze to pamiętasz. Wiesz, musiałem mu dowalić, bo ubodła mnie jego wypowiedź. Ale my tacy już jesteśmy, z trochę przerośniętym ego, dlatego człowiek nieraz palnie takie rzeczy, przy czym koniec końców nic takiego strasznego się nie wydarzyło. Wiadomo, jak było. Andrzej nie miał na zawodowstwie takiego naprawdę wielkiego sukcesu, ale był bardzo popularny, bardziej popularny ode mnie.
A jakie były okoliczności waszego spotkania we wspomnianym 1995 roku we Frankfurcie?
- Jeśli dobrze pamiętam, to spotkaliśmy się u mnie w apartamencie. Ja tam wtedy nie boksowałem, a jeśli pamięć mnie nie myli, to na tej gali boksowali Henry Maske z Egertonem Marcusem. I chyba złapaliśmy się na "lufeczkę" właśnie u mnie w pokoju. Wtedy również było bardzo miło, choć Andrzej nigdy nie był specjalnie otwarty. Nie wiem, czy skrępowany, by za dużo nie powiedzieć? Ale też nie trzeba było wielu słów, przecież my znamy się od małolata poprzez boks, razem jeździliśmy na kadrę. Pamiętam jak wtedy mówiliśmy, że Andrzej ma wielką szansę na sukces, bo z tego, co pamiętam, był krótko przed walką o mistrzostwo świata. Z kolei ja już wtedy byłem mistrzem świata.
Dwa lata później walczył o tytuł z Lennoksem Lewisem, a w 1996 roku stoczył dwie niezapomniane batalie z Riddickiem Bowe'em.
- Co to było z tym Bowe'em! Przecież to nie były walki, tylko II wojna światowa. Andrzej toczył takie te pojedynki, że gdyby miał trochę więcej szczęścia i lepszą głowę, to przecież on byłby zwycięzcą. Miał Amerykanina dwa razy na widelcu, a mimo wszystko przegrywał przez dyskwalifikację. Oni obaj w tych walkach umierali.
- Wiesz, musiałem mu dowalić, bo ubodła mnie jego wypowiedź. Ale my tacy już jesteśmy, z trochę przerośniętym ego, dlatego człowiek nieraz palnie takie rzeczy, przy czym koniec końców nic takiego strasznego się nie wydarzyło. Wiadomo, jak było. Andrzej nie miał na zawodowstwie takiego naprawdę wielkiego sukcesu, ale był bardzo popularny, bardziej popularny ode mnie
Gołota przetrącił wielkiemu Amerykaninowi karierę.
- Tak. Ale Andrzej już też nigdy nie wrócił. Prawda jest taka, że jeden drugiemu przetrącił karierę. Oni w ringu zostawili wątroby, serca, płuca, wszystko. Takich walk teraz już praktycznie nie ma, a do tego przez fakt, że doszło dwa razy do skandali z ciosami poniżej pasa, stały się nieśmiertelne. To wszystko poszło w świat, ale między linami śmierć unosiła się w ringu, w powietrzu. To była walka w stylu gladiatorów. Techniki tam też nie brakowało, ale przede wszystkim obaj tak się nap***, że to się w głowie nie mieści.
To na koniec: jak podobała ci się piłkarska impreza w Chorzowie?
- Jestem pod wrażeniem takiego magnesu, jak Ronaldinho. Multum ludzi na trybunach, świetna otoczka. Naprawdę wielka, wielka impreza. W naszej piłce może jest teraz kryzys, ale takie gwiazdy wciąż przyciągają widzów. Widziałem po twarzach, że dużo było ludzi mojego pokolenia. Zresztą, powiem szczerze, że sam przez parę godzin podpisywałem autografy i ustawiałem się do zdjęć. Byłem już nawet zmęczony, ale to dla mnie bardzo miłe.
Zamieściłeś też zdjęcie z Jakubem Błaszczykowskim i Marcinem Wasilewskim.
- To super chłopaki, z klasą. Kuba, Marcin, ale także między innymi Łukasz Piszczek, czy naturalnie również trener Adam Nawałka.
Rozmawiał Artur Gac
Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl


