Smith to jeden z najwybitniejszych w Stanach Zjednoczonych lekarzy specjalizujących się w bezoperacyjnych zabiegach po kontuzjach odnoszonych w sportach walki. - Od czasu odniesienia kontuzji podczas walki z Ray'em Austinem w chińskim Czengdu minął ponad miesiąc. Co można powiedzieć o stanie lewej ręki Andrzeja Gołoty? Dave Smith: - Więcej, bo prawie całkowicie zginęła opuchlizna, zdjęcia są czytelne, wiadomo co się stało. Postaram się to wytłumaczyć jak najbardziej przystępnie: tak jak się obawiałem podczas pierwszej diagnozy, naderwane są dwa mięśnie lewej ręki Andrzeja - ten, który łączy biceps z łokciem i ten odpowiadający za poruszanie ręką, jej wyprostowywanie, ruchy skrętne. To bardzo poważna kontuzja. - Tak poważna, że wymaga operacji? - Problem jest taki, że w obecnym stanie mięśni, próba przyszywania ich do kości byłaby podobna do zszywania nicią dwóch kawałków mokrego kartonu - niby się trzymają, ale wiadomo, że w każdej chwili mogą puścić. Według opinii chirurgów z którymi pracuję, bardziej korzystne będzie naturalne zaleczenie zerwań. Potrwa to dłużej, potrzebna będzie jeszcze dłuższa rehabilitacja, ale daje to większe nadzieje na doprowadzenie ręki do zdrowia. Powiedzmy 3-4 miesiące - jeśli nie będzie żadnych powikłań. - "Doprowadzenie ręki do zdrowia" oznacza zupełnie co innego dla przeciętnego człowieka i profesjonalnego boksera wagi ciężkiej. Zapytam wprost - czy według pana Andrzej Gołota kiedykolwiek wyjdzie jeszcze na ring? - Nikt tego nie wie, ale gdybym miał odpowiedzieć na to pytanie dzisiaj, odpowiedź brzmiałby - nie. Nakłada się na to wiele spraw: Andrzej jest 40-letnim, a nie 25-letnim mężczyzną, ma za sobą poważną kontuzję lewego barku, naderwał ten sam mięsień podczas walki z Chrisem Byrdem - to wszystko ma teraz niestety negatywne znacznie. Ciało sportowca, a w szczególności boksera jest jak zestaw pasujących do siebie trybików, które muszą wykonywać ściśle określoną pracę. Wystarczy, że jeden zawiedzie i inny ma już większe przeciążenia. U Andrzeja najpierw był bark po wypadku samochodowym, później mięsień po walce z Byrdem, teraz kolejna kontuzja - wszystko w ciągu kilku lat. Ile zostało w nim tych dobrych trybików? Niewiele. - Czy udało się panu ustalić w jakich okolicznościach doszło do kontuzji? - Sam byłem ciekaw, jak to się stało, że Gołota zerwał od razu nie jeden, a dwa mięśnie, bo to sugerowało raczej jakiś przypadkowy, źle wyprowadzony cios. Usiadłem więc najpierw sam, a później z Andrzejem przed telewizorem, włączyliśmy wideo i oglądaliśmy walkę. Próba nieudanego lewego sierpowego w 33 sekundzie i było walce. Nie wiem i raczej wątpię, żeby była następna, ale Gołota jest jak kot, ma 9 wcieleń. Jest mistrzem w maskowaniu na ringu tego, co jest w nim słabsze. W latach 90., kiedy walczył z Bowe, Sandersem, Grantem miał najlepszy lewy prosty, jaki w życiu widziałem u pięściarza tej kategorii wagowej. Po wypadku ten lewy nie był już nigdy ten sam, więc Andrzej kompensował to zmianą stylu boksowania. Pewnie, że jest wielu sportowców, którzy wyleczyliby się na tyle, żeby tylko wejść na ring i odebrać czek, ale Gołota nigdy taki nie był, zawsze pracował na treningach jak szalony, nie umie odpuszczać. By mógł walczyć na najwyższym poziomie, o mistrzowskie tytuły, potrzeba byłoby cudu. Rozmawiał w Chicago Przemek Garczarczyk