Artur Gac: To pan w okresie karier naszych najlepszych pięściarzy hasał z nimi po górach. Żeby wymienić tylko sławy z ostatnich dekad, czyli Dariusza Michalczewskiego, czy Andrzeja Gołotę, który niedawno znów gościł w Polsce. Maciej Mojżyszek: - Wszystko prawda. A z Andrzejem chodziłem po górach jeszcze w czasach, gdy był w kadrze narodowej, zanim wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. To były lata 80. i 90. Z kolei przed igrzyskami w Seulu (1988 rok) prowadziłem całą grupę, wtedy trenerem był śp. Andrzej Gmitruk. Z najlepszymi polskimi pięściarzami chodziłem po górach jeszcze wcześniej, gdy trenerem drużyny narodowej był Czesław Ptak. "Fajnie, że trzyma się dobrze i jeszcze biega po górach" - usłyszałem od Gołoty pod pana adresem. - Jeszcze parę lat temu, bodaj trzy, gdy Andrzej przyjechał już jako bokserski emeryt, spotkaliśmy się. I obaj byliśmy m.in. w Dolinie Pięciu Stawów oraz na Kopie Kondrackiej. O jego ostatnim pobycie w Zakopanem wiem, bo nawet do mnie dzwonił, ale nie miałem czasu się spotkać. Jednak z tego, co się orientuję, wybrał się na Giewont. Andrzej dzwoni zawsze, jak jest w Polsce i nieraz wypijemy jakąś kawę. A pan jak wspomina Gołotę z lat wspólnej pracy? - Należał do grupy bardzo ambitnych ludzi. Przecież trochę kilogramów masy ciała dźwigał, ale starał się nadążać w górach za chłopakami z niższych kategorii, ważących po 60 kilogramów. Mam z nim bardzo miłe wspomnienia. Mówiło się, że pod względem kondycyjnym i atletycznym Gołota zawsze był przygotowany nienagannie. - Zgadza się, pracował bardzo sumiennie, sam też się motywował. Pamiętamy, już z boksu zawodowego, jak przegrał słynne dwie wygrane walki (z Riddickiem Bowem - przyp. AG) na swoje życzenie. Był też pojedynek z Michaelem Grantem. Nie wiem, chyba głowa coś nie zafunkcjonowała. Podczas rozmów wracacie wspomnieniami do tych porażek? Jest przestrzeń do takich rozmów, czy temat jest zbyt drażliwy? - Andrzej traktuje to już na dystans, jako historię. Potrafi podchodzić z żartem i, że tak powiem, macha ręką. Nie robi problemu ani z tych ostatnich walk z Adamkiem i Saletą, czy tych z okresu, gdy był na topie w Ameryce. Nie przeżywa tego tak, żeby wraz z upływającym czasem nie mógł się z tym pogodzić. Tylko wąska grupa osób ma szansę przekonać się, że jeśli Gołota kogoś polubi i nabierze zaufania, wtedy lubi żartować i opowiada ciekawie, a nie półsłówkami. Jest zupełnie inny niż w opinii osób, które znają go tylko z publicznych wypowiedzi. - Tak jest, pełna zgoda, Andrzej ma spore poczucie humoru. A dodatkowo, jeśli chodzi o mnie, zawsze pamięta. Co jakiś czas bywa w Zakopanem i nawet jeśli nie zawsze się spotykamy, to słyszę od różnych osób, że pytał się co u mnie słychać i czy jestem zdrowy. Czyli nie zapomniał i jest to bardzo miłe. Którzy inni pięściarze też o panu pamiętają? - Krzysztof Włodarczyk, z którym widziałem się niedawno, gdy przebywał w Zakopanem na obozie. Przyjechał do mnie do Nowego Targu. Ale również Maciej Zegan. Po górach chodziłem też z Tomkiem Adamkiem. A Dariusz Michalczewski? Rozmawialiśmy i kazał pana, przekażę dosłownie, ucałować. - Dziękuję bardzo. Z Darkiem nie miałem kontaktu już wiele dobrych lat. Akurat on do mnie nie dzwoni. A widzieliśmy się bodaj 12 lat temu. Chodziliśmy wtedy po górach, bo przygotowywał się do niedoszłej walki weteranów ze Svenem Ottke (istotnie do walki miało dojść w maju 2008 roku w Hanowerze - przy. AG). Jeśli dobrze pamiętam, to rozbiło się o pieniądze, bo nie znalazła się taka suma, która by ich zadowoliła. Brał pan udział w niezliczonej liczbie wypraw ze sportowcami, głównie pięściarzami. Jakaś przygoda na szlaku szczególnie utkwiła panu w pamięci? - Były sytuacje typu, że ktoś zgubił szlak i trzeba było czekać godzinę lub dwie. Wtedy wkradała się nerwówka, czy coś mu się nie stało. Jednak nie przypominam sobie jakiejś drastycznej historii, bo na pewno ciągle miałbym ją w głowie. Pojawiały się drobne kontuzje, typu skręcenia czy potłuczenia, ale chyba nawet nigdy nikt się nie połamał. Pięściarze nigdy nie byli grzecznymi chłopcami. Ktoś szczególnie podczas obozów dawał się we znaki? - Były różne historie, ale nie pamiętam dokładnie kogo dotyczyły, więc nie chciałbym pochopnie kogoś z nazwiska z nimi złączyć. Mogę powiedzieć ogólnie, że zdarzało się, gdy trener usuwał zawodnika ze zgrupowania, gdy ten na przykład nie wrócił na noc. Po prostu taki delikwent musiał zbierać manatki i wracać do domu. Znam z opowiadań różne przeboje legendarnego trenera Feliksa Stamma, który miał w reprezentacji niepokornych chłopców, ale też dzięki charakterom sięgali po sukcesy. Choćby z Jerzym Kulejem różnie bywało we wczesnej młodości, czy mającym opinię "zabijaki" Marianem Kasprzykiem, z którym nie było żartów. Dobrze szacuję: obecnie ma pan 75 lat? - Co do roku, dokładnie tyle. W tej chwili jestem z wycieczką nad Morskim Okiem. Czyli nadal pan śmiga po górach? - A jakże! Jestem na emeryturze, ale mam działalność gospodarską jako przewodnik i dalej ruszam w wyprawy z wycieczkami. Choć wiadomo, że jest ich teraz mniej, bo epidemia zrobiła swoje. Jednak gdy tylko ktoś zadzwoni, to idę z nim na szlak. Natomiast już raczej nie ze sportowcami. Rozumiem, że zdrówko cały czas dopisuje? - Coś tam zawsze człowiekowi dolega, ale nie na tyle, żebym nie mógł iść do Morskiego Oka, do Doliny Pięciu Stawów czy na Giewont. To cały czas jest w zasięgu moich możliwości. Jaki jest przepis na długowieczność, jeśli chodzi o chodzenie po górach? - Przede wszystkim trening. Cały czas trzeba w nim pozostawać. Mniej patrzę na dietę, w myśl zasady, że jak jest dużo ruchu, to i z dietą można sobie trochę pofolgować. Czyli można jeść wszystko, ale w rozsądnych ilościach. O jakim treningu pan mówi? - Trzeba chodzić, biegać, podciągać się na drążku oraz robić pompki. I to wszystko systematycznie. Należy być cały czas w ruchu. I nadal wszystkie te elementy treningu pan stosuje? - Tak, nieustannie. I trzeba powiedzieć, że wcale nie jestem ewenementem w Polsce, bo są równie aktywni ludzie w moim wieku, a nawet starsi. Zresztą niektórzy mogą pochwalić się lepszymi osiągami w bieganiu. Choć oczywiście, pod względem aktywności, jestem ponad przeciętność. Przykładowo ile razy podciąga się pan na drążku i ile wykonuje pompek? - Pompek sto, na drążku dziesięć razy. I tak codziennie. Tyle pompek w ilu seriach? - W jednej. Czasami zdarza się, że zrobię 93, 96, ale również 101 i 102. W każdym razie "90" zawsze jest przekroczona. A wie pan, 50 lub 60 pompek to mogę zrobić... ...na jednej ręce. - (uśmiech) Aż tak to nie. Ale z marszu, bez rozgrzewki, już tak. Robię to już od kilkudziesięciu lat i w tym czasie niewiele zdarzyło się dni, gdy musiałem zrezygnować. Jest pan w stanie precyzyjnie wskazać, od którego roku tam sumiennie dba o zdrowie? - Regularnie zacząłem ćwiczyć, gdy miałem 28 lat. Zatem ta moja aktywność trwa już 47 lat. Coś szczególnego wydarzyło się wtedy w pana życiu, co wpłynęło na tę decyzję? - Chciałem zmienić styl życia, bo paliłem papierosy, a i czasami jakiś alkohol się pojawiał. Może rzadko, ale jak już był, to za dużo, a nawet do oporu. Już wtedy się zorientowałem, że na dłuższą metę to nic dobrego. Poza tym zostałem przewodnikiem. Uzyskałem wymagane uprawnienia i postanowiłem wszystko wywrócić do góry nogami. Od razu w parze zaczęło iść chodzenie po górach oraz bieganie. Jak człowiek połknie takiego bakcyla, przestaje myśleć o używkach. - Tak, choć nie było to łatwe. W latach 70., gdy zaczynałem to robić, uchodziłem za dziwaka. Ludzie patrzyli na mnie i pukali się po głowie, po co ja biegam. Była nas garstka i wyśmiewano nas, że jedziemy na olimpiadę, albo ktoś nas goni. Przecież dopiero w 1979 roku odbyła się pierwsza edycja Maratonu Warszawskiego. Nie to, co teraz w Polsce, gdy organizuje się setki biegów i nie wiadomo, który wybrać. Dziś masa ludzi biega i jest to normalne, a wokół tej aktywności stworzyła się komercja. Teraz, gdy pan biega, żadnego sąsiada to nie dziwi. Tak samo z rozciąganiem się przed blokiem - już na to nikt nie zwraca uwagi. A wtedy, gdy widziało się kogoś z sąsiedztwa, człowiek przestawał biec i zaczynał chód, żeby nie być obiektem szyderstw. To były absolutnie inne czasy, nie było wtedy niczego. Ani butów do biegania, ani odżywek, żadnych batonów energetycznych. Wszystko było siermiężne i dziadowskie. A teraz idzie pan do sklepu sportowego i wszystko można kupić, łącznie ze sprzętem elektronicznym, wskazującym wszystkie parametry organizmu. A wtedy ubierało się zwykłe trampki, dziadowską koszulkę, byle jakie spodenki i szło się biegać. I jeszcze się z człowieka śmiali. Dzisiaj korzysta pan z tych dobrodziejstw, które pan wymienił? - Jestem trochę "anty", podchodzę do biegania konserwatywnie. Staram się tylko mieć porządne buty, które są ważne. Mniej interesuje mnie koszulka, spodenki i gadżety, którymi dzisiaj biegacze są obwieszeni. Zawsze wsłuchiwałem się w głos organizmu i tego nie zmieniam. Metoda stara, ale przez te wszystkie lata dobrze sprawdzona. Właśnie zaczął się sezon na przeziębienia i grypy. Ma pan sprawdzony sposób, poza aktywnością fizyczną, jak można wzmocnić organizm i nie dawać się infekcjom? - Miód i czosnek często powinny być w menu. Do tego jadam na czczo śliwki kalifornijskie, a dopiero później biorę się za śniadanie. Najczęściej owsiankę lub zupę mleczną. Ale jem też kiełbasę, nie odmawiam również smażonego. Częściej jednak wybieram ryby i drób. A skąd wziął się pomysł na śliwki? - Ktoś kiedyś, już bardzo dawno temu, tak mi doradził. Przyzwyczaiłem się i codziennie rano po nie sięgam. Z reguły zjadam dwie. A co do miodu, to wybieram gryczany, o specyficznym smaku, ale dobry na serce. Bardzo zdrowy jest także wrzosowy, tylko jest go mało, a przez to jest dość drogi. Rozmawiał Artur Gac