"Twardy Kaszuba" dokładnie 70 lat temu, na igrzyskach w Helsinkach w 1952 roku, zapisał się w historii, zdobywając złoty medal olimpijski. O skomplikowanych losach Zygmunta Chychły (nadto dwukrotnego mistrza Europy i czterokrotnego mistrza Polski w kat. półśredniej), rozmawiamy z jego synem. 68-letni Siegmund Chychla to niemiecki prawnik, przez lata prezes stowarzyszenia najemców mieszkań w Hamburgu, a od kwietnia świeżo upieczony emeryt. W jedynym takim wywiadzie wyjawia wiele szerzej nieznanych faktów z życia ojca, dotykając najtrudniejszych i najbardziej bolesnych tematów. Artur Gac, Interia: Mogę zwracać się do pana spolszczonym imieniem? Siegmund Chychla, syn Zygmunta Chychły: - Tutaj nazywam się Siegmund, ale spokojnie proszę mówić do mnie Zygmunt. Nie ma żadnego problemu, będzie mi bardzo miło. Wielki szacunek dla śp. pana taty za wybitne sukcesy sportowe, zwłaszcza w 70. rocznicę wywalczenia złotego medalu na IO w Helsinkach w 1952 roku. W takich momentach wspomnienia wracają ze szczególną siłą? - Tak, nie da się ukryć. Jednak nie chciałbym, aby moje emocje przysłoniły fakt, że to ojciec dokonał tych wielkich sportowych sukcesów. Zresztą, powiem panu, człowiek na tyle długo żył przy ojcu z tą świadomością, iż tata jest mistrzem olimpijskim, że emocje przerodziły się w normalność. Do 1972 roku, gdy jako 17-latek jeszcze mieszkałem w Gdańsku, odnosiłem wrażenie, że ojciec dla wielu gdańszczan, a przede wszystkim dla miłośników sportu, był postacią, z którą się identyfikowali i wszyscy cieszyli się, jeśli mogli nawiązać kontakt oraz porozmawiać z tatą. Tu dodam, że jego stosunek do gdańszczan był o wiele lepszy niż do władz partyjnych. Czy w późniejszych latach, gdy pana tata stawał się coraz starszym mężczyzną, a przy nim pan dorastał i wkraczał w coraz dojrzalszy wiek, ojciec często wracał do przeszłości i raczył pana opowieściami o swojej karierze i sukcesach sportowych? - To nie było w jego stylu, tata pod tym względem zawsze był bardzo skromnym człowiekiem i nie przystawał do tych sportowców, którzy po karierze chcą pozostawać w centrum zainteresowania i lubią, jak mogą przypominać swoje dokonania. Tata nie lubił się wywyższać, pamiętam, że jeszcze w Gdańsku był równy innym mieszkańcom. Nigdy nie tworzył takiej bariery, że oto naprzeciwko niego, przepraszam za słowo, stoi mały człowiek, a on jest wielkim mistrzem olimpijskim. Ojciec był dla gdańszczan "ich Zygą", nigdy nie tworzył sztucznych dystansów. Był skromnym i prostolinijnym człowiekiem, który próbował prowadzić porządne i uczciwe życie. Pana tata, a w konsekwencji cała wasza rodzina, został do szukania tego porządnego życia niejako przymuszony. W pewnym momencie w Polsce Ludowej, w komunistycznej rzeczywistości, zaczął był poddawany opresjom, m.in. został zdegradowany w pracy zawodowej - a wszystko zaczęło się w momencie, gdy oficjalnie wystąpił o możliwość wyjazdu całej waszej rodziny do Niemiec. - Z jednej strony ojciec był wielkim polskim sportowcem, a z drugiej strony dla niektórych pozostawał nieprawdziwym Polakiem. Problemem był życiorys ojca. Komunistyczna Polska i odpowiednio obsadzony w tamtych czasach Polski Komitet Olimpijski bardziej się cieszyli, gdy po wielkie sukcesy sportowe sięgał ktoś, kto był rdzennym i stuprocentowym Polakiem, a najlepiej jeszcze komunistą. Ojciec urodził się w 1926 roku w Wolnym Mieście Gdańsku. Najbliższa rodzina była polskojęzyczna. Rodzice ojca posiadali do 1920 roku obywatelstwo niemieckie, a następnie aż do wpisania na tzw. Volkslistę byli obywatelami Wolnego Miasta Gdańska. Natomiast obywatelstwem polskim ojciec legitymował się od 1946 do 1972 roku, czyli w trakcie swojego 83-letniego życia polski paszport miał tylko przez 26 lat. Rok 1972 to data wyemigrowania do Niemiec. Ojciec nie chciał zachować podwójnej narodowości? - Proszę pana, ojca zmuszono, by cała nasza rodzina zrzekła się polskiego obywatelstwa. Przez piętnaście lat, a więc od chwili, gdy rozpoczął starania o wyjazd na stałe do Niemiec, był zastraszany i szantażowany. Właśnie w ten sposób, że jeśli nie zmieni zdania, to formalnie przestanie być Polakiem i nie będzie miał prawa do odwiedzin Gdańska. Coś na zasadzie: "wymażemy cię z kart historii"? - Ale tak też się stało, dosłownie. Nie jest tajemnicą, że w latach 70. w encyklopediach i książkach ojca wymazano. Po prostu nazwisko "Zygmunt Chychła - polski mistrz olimpijski" przestało istnieć. Sytuacja zaczęła się poprawiać od połowy lat 80. Dużą rolę odegrała publikacja redaktora Tadeusza Olszańskiego w "Tempie" o moim tacie i list ojca związany z artykułem. Z mojego punktu widzenia wszystko w tym liście zostało zawarte. Mój ojciec, jeśli mogę tak powiedzieć, nigdy nie zważał na politykę i poprawność. Od najmłodszych lat największe znaczenie miały dla niego regularne treningi boksu i nieco odosobnione życie wśród entuzjastów pięściarstwa. On zawsze chciał być najlepszym bokserem, osiągając możliwie najwyższe sukcesy. Polecam wszystkim notkę o tacie w niemieckiej Wikipedii. Na przykład nie jest powszechną wiedzą, że likwidacja Gedanii przez narodowych socjalistów doprowadziła do tego, ze tata od 1939 do 1943 roku był zawodnikiem policyjnego SV Danzig. To trudno znaleźć w polskich opracowaniach. Jest też interesujące, że jako 15-latek brał udział w młodzieżowych mistrzostwach III Rzeszy we Wrocławiu, docierając w kat. muszej do finału. Rok później, na krótko przed końcem wojny, został wcielony do Wehrmachtu. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego sam nie próbował uciec z Wehrmachtu? - Każda osoba, która ma trochę pojęcia o historii, wie, że zdezerterowanie z sił zbrojnych doprowadziłoby automatycznie do okrutnych szykan rodziny, która mieszkała w Gdańsku. Właśnie dlatego, z troski o najbliższych, ojciec nie uciekał, ale już pod koniec 1944 roku, gdy jego jednostka została wzięta na froncie zachodnim we Francji do niewoli, stał się jeńcem wojennym. Przez pośrednictwo znajomego rodziców stamtąd trafił do armii generała Władysława Andersa we Włoszech i do 1946 roku pozostawał członkiem drugiego korpusu. Jedną rzecz chciałem panu opowiedzieć... Słucham. - Ojciec miał po wojnie szansę opuścić Polskę nielegalnie. Jednak on i mama, Anna Maria, która była Niemką, uciekinierką z Królewca związaną z Sopotem, nigdy nie robili nielegalnych rzeczy. Tata nie był cwaniakiem, tylko praworządnym człowiekiem z zasadami. Mama miała w Niemczech swojego brata, do którego ją ciągnęło, a ojciec dalszą rodzinę i liczne grono znajomych z Gdańska. Dużo rodzeństwa ze strony matki ojca mieszkało w Berlinie Zachodnim oraz w Hamburgu, dlatego też rodzice mieli do kogo wyjechać. Mimo to moja mama bardzo twardo stawiała sprawę: albo robimy to ze względu na dzieci bez ryzyka legalnie albo nie wyjeżdżamy. Rodzice mieli trójkę dzieci, trzech synów. - Tak, i od początku wychowywali nas dwujęzycznie. W domu rozmawialiśmy często po niemiecku, a w szkole po polsku. Ojciec zawsze czuł się gdańszczaninem. We wspomnianym liście do redaktora Olszańskiego wyraził swoje zdziwienie, które zawsze mu towarzyszyło, że jego bogate sportowe życie nie wystarczało do tego, by coś o nim powiedzieć, tylko trzeba było wymyślać, kombinować, itd... Z tego listu wyłania się też fundament ojca do życia, przyjaciół oraz wartości. Za pana pośrednictwem przekażę jeszcze jedną informację, która wyprostuje powielane z błędem daty narodzin i śmierci taty. Urodził się 5 listopada, a nie szóstego, a zmarł 22 września 2009 roku, a nie 26 września... Chcę podjąć szalenie ważną sprawę w kontekście zakończenia kariery przez pana ojca - choroby na gruźlicę. W pamiętnikach trenera Feliksa "Papy" Stamma nic na temat tej choroby nie znalazłem, przy czym legendarny trener polskiego boksu zwrócił uwagę, że pana tata już w 1952 roku, gdy sięgał po złoto olimpijskie, nie był w stuprocentowej formie, tak jakby zdrowie niedomagało. Za to powszechnie pojawia się informacja, że pana ojciec dopiero rok później dowiedział się o chorobie. Na światło dzienne miała wyjść okropna rzecz, by nie użyć mocniejszego słowa, bowiem celowo został wprowadzony w błąd, z zatajeniem przed nim informacji o gruźlicy. Wszystko po to, aby jeszcze wziął udział w fantastycznych dla polskiego boksu mistrzostwach Europy w Warszawie, na których zdobył jeden z pięciu złotych medali. - Proszę pana, olimpijska reprezentacja Polski wróciła z Helsinek statkiem Batory, który zacumował w porcie w Gdyni. I już wtedy, mówiąc wprost - przy alkoholu, jednemu z lekarzy kadry rozplątał się język. W pewnej chwili powiedział do mojego ojca: "Zygmunt, ty możesz mnie dziękować, że pojechałeś na olimpiadę, bo stan twojego zdrowia stał pod znakiem zapytania". Takie słowa, w takim momencie?! - I wówczas mojemu ojcu otworzyły się oczy. Sam wiedział, że na igrzyskach nie czuł się fantastycznie, bo to, co jeszcze niedawno robił z łatwością, stało się dla niego trudne. Nie miał pojęcia, jaki jest tego powód. W końcu lekarz, w takich okolicznościach, wyjawił mu prawdę, choć później, już na trzeźwo, zaczął się z tego wycofywać. Ojciec, jak każdy sportowiec, miał książeczkę lekarską, w której co kilka miesięcy, po kolejnych badaniach, doktor przybijał pieczątkę. I to poświadczało, że zawodnik jest zdrowy i zdolny do uprawiania boksu. Tę książeczkę, niejako w formie historycznego dokumentu, mam u siebie i widzę w niej wyraźnie, że aż do końca kariery bokserskiej na mistrzostwach Europy w Warszawie zawsze pojawiała się ta pieczęć "płuca bez zmian". A przy niej podpisywali się zawsze ci sami lekarze, którzy powtarzali ojcu, że wszystko jest w porządku. Dlatego mój tata, choć w tamtym czasie nie czuł się najlepiej, zawsze wierzył i ufał lekarzom, wobec czego nie zastanawiał się nad przyczynami nienajlepszego samopoczucia. Dopiero po wspomnianych mistrzostwach w Warszawie, gdy jego zdrowie całkiem się zawaliło, poszedł do innych lekarzy. I oni otworzyli mu oczy, stawiając diagnozę, że w jego organizmie postępowała gruźlica, co doprowadziło już do jam w płucach. W takich okolicznościach ojciec stuprocentowo dowiedział się, iż jest tak poważnie chory. Czy prawdą jest, że pana tata znalazł się w stanie krytycznym? - Nie trzeba być lekarzem, aby dojść do wniosku, że nieleczona gruźlica płuc i ciężki sport wyczynowy muszą prowadzić do krytycznego stanu zdrowia. Na szczęście wszystko dobrze się potoczyło i ojciec zdołał się wyleczyć, choć przez wiele następnych lat musiał chodzić do poradni lekarskiej, gdzie badano go, czy gruźlica ostatecznie się cofnęła. Ale to prawda, że stan zdrowia ojca był już dramatyczny, co potwierdzają jego zdjęcia z tamtego czasu. Zawsze dziwiłem się, czemu tata był taki spokojny. A on powtarzał: "Co było, to było. Miałem to szczęście, że wyzdrowiałem. A teraz mam rodzinę i dzieci, więc patrzę przed siebie. Ludzie, którzy zbyt często się odwracają, potykają się, upadają i nie idą do przodu". Mówiłem na początku naszej rozmowy o stosunku ojca do władz... Przecież to decydenci doprowadzili do tego, by ten ich mistrz najpierw wystąpił na igrzyskach, a później na mistrzostwach Europy, ponieważ rokował na sukces. Świadomie położyli na szali jego zdrowie, wiedząc że jest chory. Nasuwa się tutaj jeszcze jedna gorzka refleksja. Po tym, jak ojciec w finale pokonał Siergieja Szczerbakowa, partyzanta i bohatera sowieckiego, polska delegacja złożyła protest. Proszę sobie wyobrazić tragizm tej sytuacji. Najpierw ojciec został oszukany, aby stanąć na starcie, a gdy w takim stanie zdobywa złoty medal, macierzyste władze, aby przypodobać się Związkowi Radzieckiemu, składają protest przeciwko swojemu mistrzowi. Ojciec tłumaczył to sobie tak, że po zdobyciu czterech złotych medali przez reprezentację Polski, można było złożyć protest, bo przecież Chychła już nie był tak ważny dla komunistycznej propagandy. Jakiś tam Kaszub, który był w Wehrmachcie i służył u Andersa, więc już go nie potrzebujemy, teraz mamy wystarczająco innych mistrzów. Jakie to jest przykre... - Dodam, że według oficjalnej punktacji ojciec wygrał walkę finałową werdyktem 2:1, a druga, kontrolna nieoficjalna punktacja, była jeszcze bardziej korzystna dla ojca, wskazując jego zwycięstwo w rozmiarze 3:0. Moja refleksja do tej sytuacji, próbując wejść w skórę ówczesnych komunistycznych działaczy, jest taka: dopóki nie mieliśmy nikogo lepszego, musieliśmy żyć z Chychłą, tym brzydkim kaczątkiem... Przypuszczam, że te przeżycia doprowadziły do powstania ran na jego duszy, które bardzo trudno było zabliźnić. Odbyliście kiedyś szczerą rozmowę na ten temat, gdy tata tak od serca się panu zwierzył, czy bardziej wsłuchiwał się pan w pojedyncze wypowiedzi ojca, łączył je w całość i wyciągał wnioski? - Jak już powiedziałem, ojciec był człowiekiem skrytym. Na jedną rzecz proszę zwrócić uwagę... Przez całą karierę ojciec był sportowcem Gedanii, z przymusową przerwą w okresie wojny, choć były po wojnie inne kluby np. wojskowe albo milicyjne, które oferowały duże sumy, by zmienił klub. Dochowywał wierności barwom Gedanii, ale gdy złożył podanie o wyjazd do Niemiec, dostał - za przeproszeniem - kopa w tyłek. Przyznam, że były to bardzo trudne czasy, które dzisiaj komuś może być łatwo oceniać, z pozycji wygodnego i bezpiecznego fotela w domu. Później, w latach 60. i na początku 70. ojciec był od czasu do czasu zapraszany przez Polski Komitet Olimpijski, lecz nie było mu łatwo chodzić na takie spotkania. Chciałbym jednak pozytywnie zaznaczyć, ze w ostatnich latach PKOI i Polski Związek Bokserski podjęli dużo starań, aby tę trudną sytuację z moim tatą doprowadzić do znormalizowania. Po wyjeździe do Niemiec największym zadośćuczynieniem dla taty była decyzja z 2003 roku, gdy Rada Miasta przyznała mu honorowe obywatelstwo Gdańska. Niestety stan zdrowia uniemożliwił ojcu osobiste odebranie honorowego tytułu. W zastępstwie taty, dwa dni przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, odebrałem honorowe obywatelstwo z rąk przewodniczącego Rady Miasta. W słowach skierowanych do przedstawicieli Rady Miasta pozwoliłem sobie w imieniu taty między innym podkreślić, że "Honorowe obywatelstwo Miasta Gdańska jest dla ojca takim samym zaszczytem, jak najcenniejsze trofea sportowe. Trudno byłoby o wybranie stosowniejszej chwili na wręczenie tego wyróżnienia. W roku igrzysk olimpijskich w Atenach, 1 maja 2004 roku, Gdańsk wraca do rodziny europejskiej i gdańszczanin Zygmunt Chychła, jako honorowy obywatel, do rodzinnego miasta". Wracając do zatajenia przed pana ojcem informacji o chorobie, jedno pytanie ciśnie mi się na usta. Moją intencją nie jest burzenie pomnika legendarnego trenera Feliksa Stamma, lecz zastanawiam się nad jednym... - Czy on wiedział o tym? Właśnie! Bo na logikę, czy będąc szkoleniowcem i mając już wtedy tak wielkie poważanie, mógł nie zostać wtajemniczony w sprawę choroby pana ojca? - Wie pan, nie mogę na ten temat mówić z jakimkolwiek przekonaniem. Odpowiedzieć na to pytanie mógłby tylko Feliks Stamm, który niestety nie żyje. Feliks Stamm i ojciec mieli bardzo dobre relacje, też ze względu na to, że ich biografie były w niektórych punktach do siebie podobne. Stamm również pochodził z okolic, które były pod zaborem niemieckim. Gdy ojciec debiutował w reprezentacji w 1947 roku za kadencji Stamma, jego polszczyzna nie była na wysokim poziomie. Też dlatego stosunek Stamma do niego był bardzo życzliwy, a poza tym trener wiedział, że ma do czynienia z bokserskim diamentem. Stamm był w stanie go oszlifować, a ponieważ był także dobrym psychologiem, wspierał ponadto odporność mentalną ojca. Wracając do pana pytania i rodzących się wątpliwości, z mojego punktu widzenia nie ma dziś podstaw, aby powiedzieć, że Feliks Stamm na pewno coś wiedział o perypetiach zdrowotnych swojego podopiecznego. Każde słowo więcej w tej sprawie mogłoby być krzywdząca spekulacja, bo szkoleniowiec już nie mógłby się do tego odnieść. Zatem nie miała miejsca taka oto sytuacja, że po zakończeniu kariery pana ojciec zaczął czuć żal do trenera Stamma, przez co ich relacje stały się mniej zażyłe? - Właśnie nie, było przeciwnie. Stamm nawet próbował, na ile mógł, pomagać ojcu biorąc go do zespołu instruktorów boksu. Powiedziałbym, że ojciec był jednym z jego pupili, co można było zauważyć już wcześniej. Przykładem jest historia z obozu kondycyjnego w górach przed igrzyskami w Helsinkach, gdzie ojciec jako jedyny z zawodników miał możliwość, aby zabrać ze sobą żonę. To było też w uznaniu dla jego klasy sportowej. Przyjęło się mówić, że najlepszym polskim pięściarzem amatorskim w historii był Zbigniew Pietrzykowski, ale przypominam sobie słowa Leszka Drogosza, który patrząc przez pryzmat warunków i umiejętności, nie był już tak pewny, czy to uznanie jest zasadne w stosunku do mojego ojca. Z kolei sam Stamm podobno kiedyś na pytanie, co podpowie Chychle, miał żartobliwie powiedzieć, że ten zawodnik sam wie najlepiej, co ma zrobić, a jemu pozostaje otarcie mu potu z czoła. A ja mam na podorędziu inny cytat z "Pamiętników..." Stamma, też o pana ojcu. "’Dzień Chychły’ - w takim dniu żaden bokser na świecie nie mógł marzyć o zwycięstwie nad Polakiem". - Piękne. Na ile wiem, to styl boksu taty na tamte czasy był bardzo widowiskowy. Jak do tego doszło? Z mojego punktu widzenia różne szkoły boksu, które przeszedł ojciec, umożliwiły mu ten styl, że pozwalał sobie lewą rękę trzymać całkiem na dole, wykonywał uniki przechodząc do błyskawicznych kontr, był bardzo szybki i miał poczucie dystansu, przepuszczając ciosy rywali kilka centymetrów od głowy. Według mnie najpierw, jako młodzik, otrzymał bardzo dobre wyszkolenie w Gedanii, gdzie podstaw boksu przed wojną uczył go trener Brunon Karnath. Kolejne szlify zebrał w niemieckim klubie, a później, co też nie jest powszechną wiedzą, zdobywał we Włoszech dwukrotne mistrzostwo korpusu bokserskiego w wadze lekkiej w armii generała Władysława Andersa. Tam miał kontakt z różnymi stylami, walcząc z dużo starszymi i doświadczonymi pięściarzami m.in. ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. To pozwoliło mu wypracować jego unikatowy styl, a podobno potrafił, na przestrzeni trzech rund walki, nie przyjąć żadnego ciosu. Pan nie miał szans na karierę pięściarza, prawda? - Dobrze się pan przygotował (uśmiech). Mama podjęła decyzję, że owszem - możemy pójść w stronę sportu, za wyjątkiem boksu. Kiedyś powiedziała do taty wprost, że jeśli któryś z synów zacznie boksować, to zabierze nas ze sobą i ojciec zostanie sam (śmiech). Jeden z was był świetnie zapowiadającym się szermierzem? - Tak, mój młodszy brat Edwin. Szedł w ślady naszej mamy, która jeszcze w Gdańsku była bardzo dobrą florecistką. Krótko przed wyjazdem do Niemiec brat został mistrzem Polski juniorów w tej dyscyplinie. Za to ja mogę powiedzieć o sobie, że tata boksował w ringu, a ja przez lata walczyłem o prawa lokatorów, będąc prezesem stowarzyszenia najemców mieszkań w Hamburgu, które zrzesza 75 tysięcy członków. Gdy wyjeżdżaliśmy z Gdańska, byłem w klasie maturalnej i już w Niemczech podchodziłem do egzaminu dojrzałości. Następnie zacząłem studiować prawo, po czym trafiłem jako prawnik i adwokat do stowarzyszenia. Wdrapywałem się w nim szczebel po szczeblu, aż udało mi się zostać przewodniczącym. Ma pan dwóch braci. Pan jest tym "środkowym"? - Tak jest, Edwin jest młodszy o dwa lata, a Joachim starszy o dwa lata. Można powiedzieć, że był to idealny model socjalistycznego planowania rodziny (śmiech). A jak pan, jako młody chłopiec i coraz dojrzalszy młodzieniec przyjmował starania rodziców, którzy przez piętnaście lat zabiegali o wyjazd do Niemiec? Panu się ta perspektywa podobała, kibicował pan rodzicom? - Jak wiem, działania rodziców rozpoczęły się w 1957 roku, po przejęciu władzy przez Władysława Gomułkę. Dopiero odwilż gomułkowska dała szanse wyjechania z Gdańska do Niemiec, z czego skorzystało wielu przyjaciół i znajomych moich rodziców. Tak że praktycznie od dzieciństwa, a urodziłem się w 1954 roku, byłem na to przygotowany, że kiedyś tak będzie też z nami. Jednak lata uciekały i nie wiedzieliśmy, kiedy to w końcu nastąpi. Komu mogę podziękować? Przełomowa dla nas była wizyta w Polsce kanclerza RFN Willy’ego Brandta w 1970 roku, który przyjechał z długą listą ludzi już długo starających się o wyjazd do Niemiec. I na tej liście podobno znalazło się nazwisko taty oraz mamy. I rzekomo to przyczyniło się do wydania zgody, aby wyjechać do Niemiec. A wracając do pytania, dla nas dzieci było to bardzo normalne, od najmłodszych lat byliśmy oswojeni z tą perspektywą. Była to inna sytuacja niż niektórych naszych rówieśników, którzy z dnia na dzień dowiadywali się od rodziców, że przenoszą swoje życie do innego kraju. Dla nich to było szokiem. A ja od podstawówki musiałem dwa razy w roku chodzić do dyrektora szkoły, aby mnie "podstemplował", że placówka oświaty wie o tym, iż rodzina Chychłów próbuje wyjechać do Niemiec Zachodnich. A później taka sytuacja miała miejsce także w liceum. Dla mnie zaskakujące było to, że dopiero po tak wielu latach starania rodziców w końcu zakończyły się powodzeniem i od 1972 roku mieszkamy w Niemczech. Ale powiem panu, że moje relacje z rówieśnikami z czasów szkolnych nawet po tylu latach są nadal fantastyczne. Na wszelkie rocznice jestem zawsze zapraszany do Gdańska i spotykamy się regularnie. To, że nasza rodzina wyprowadziła się z Polski, nie spowodowało żadnej goryczy. Ciągle świetnie się dogadujemy i lubię wracać w miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Zresztą z portowego Gdańska przeprowadziłem się też do portowego Hamburga. A tata urodził się nad Motławą w Gdańsku, zaś miejscem jego ostatniego spoczynku jest cmentarz Hamburg - Nienstedten nad Łabą. Zaś na jego grobie, przy nazwisku, widnieje łacińska dewiza Gdańska: "ani zuchwale, ani bojaźliwie". To wykute w kamieniu pośmiertne świadectwo więzi taty z Gdańskiem. Pan Zygmunt bardzo tęsknił za Polską lub samym Gdańskiem? Mimo że był człowiekiem skrytym, to obserwował pan chwile wzruszenia? - Tata nigdy o tym nie mówił i starał się nie dawać tego poznać po sobie. Gdy już upadła w Polsce komuna to istniała możliwość, by tak często, jak tylko będzie chciał, jeździł z mamą do Gdańska. Czasami decydował się na taką przejażdżkę, ale nie można powiedzieć, jak czytałem w niektórych artykułach, że bardzo tęsknił. To właśnie wyjazd do Hamburga umożliwił mu porządne życie bez niedostatku, co było przeciwieństwem do sytuacji z lat 50., 60. i początku 70. w Gdańsku. Ale, jak już powiedziałem, tata nie rozdrapywał ran z przeszłości, jego dewizą było iść do przodu. Dziś mam w swoim domu zachowane sportowe trofea, które są pamiątkami po tacie. Za to mogę dziękować tylko mamie, która zbierała wszystko, co było z nim związane, a zaczęła już w latach 50. Gdy kiedyś mnie zabraknie, te pamiątki przejmie moja córka, Martha Chychla, która przez dwanaście lat grała w Bundeslidze hokeja na trawie. Najpierw w Hamburgu, a później, gdy poszła na studia prawnicze do Berlina, w tamtejszym zespole Zehlendorfer Wespen. A propos "skarbów" po pana ojcu. Krąży taka informacja, że pozbył się wszystkich trofeów, łącznie ze złotem olimpijskim, decydując się na jego sprzedaż z braku pieniędzy. - To też zostało przez ojca napisane w liście do redaktora Olszańskiego, że te trofea, które pozostały u nas, przetrwały tylko dlatego, że nie były z prawdziwego złota. A już na przykład medal z mistrzostw Europy w Mediolanie był z najprawdziwszego złota. Na dowód w szkatułce, w której się znajdował, do dzisiaj mam archiwalny rachunek, ile ojciec za niego dostał. To też pokazuje dramaturgię tamtych czasów, że wasza rodzina naprawdę musiała znaleźć się w trudnym położeniu, zmagając się z biedą. - Z dzisiejszego punktu widzenia można tak powiedzieć, ale tu trzeba wziąć pod uwagę realia, jakie istniały w Polsce w latach 70. Trzeba pamiętać, że wówczas wielu ludzi w Polsce nie miało za wiele pieniędzy. Dlatego dzisiaj niezrozumiałe pozostaje, jak można było coś takiego zrobić, sprzedać tak cenne medale... Ale jeśli codziennie trzeba było liczyć grosze, by związać koniec z końcem, to te wybory nie dziwiły. Pokolenie waszych dzieci też porozumiewa się w języku polskim? - Najmłodsze pokolenie, mimo au-pair opiekunek z Polski, niestety już nie rozmawia po polsku. Czy pamięta pan najbardziej gorzkie, najdotkliwsze przykrości, które spotykały w tamtych czasach waszą rodzinę? - Spontanicznie przypominam sobie dwie historie. Pierwsza to obraz sprzed naszej piwnicy, gdzie przez jakiś czas były smarowane swastyki. A druga rzecz to wydarzenie na krótko przed wyjazdem do Niemiec, gdy ojciec znów miał być przesłuchany w Gdańsku przez bezpiekę. I myśmy nie widzieli, czy ojciec wróci do nas z powrotem. Rozumie pan... Mogę się tylko domyślić, co czuliście jako synowie oraz wasza mama... - Miałem wtedy 17 lat. Moja funkcja polegała na tym, że nieopodal Bramy Wyżynnej, gdzie w sąsiedztwie mieściła się siedziba gdańskiej SB, miałem z oddali obserwować, jak tata wchodzi do tego budynku i patrzeć do końca w nadziei, że w końcu też wyjdzie. To było po grudniu 1970 roku, czyli po rozruchach w Stoczni Gdańskiej i Gdyńskiej. Czasy były bardzo ciężkie, a każde takie wezwanie wywoływało obawy, jak zakończy się takie przesłuchanie, czy ojca stamtąd wypuszczą. Słucham tego i czuję emocje, które w tym momencie mną targają, gdy mówi pan o swastykach i przesłuchaniach, które różnie mogły się skończyć. Przecież w takich realiach człowiek tak naprawdę mógłby chcieć za wszelką cenę opuścić miasto urodzenia, a być może nawet nie wracać wspomnieniami. To brzmi wręcz przerażająco. - Młodzi ludzie nie mogą sobie tego wyobrazić, w jakiej rzeczywistości żyli gdańszczanie, jeśli weźmie się pod uwagę sytuacje, która istniała w powojennym Gdańsku. Jeśli jednak już żyje się w tak napiętych czasach, to zyskuje się bardzo grubą skórę. Lecz powtórzę: mimo tych problematycznych historii, które ojciec przeżył, nie odczuwał dużego żalu. Dla nas, jego dzieci, sytuacja nie była bardzo korzystna, ale nie miała ona nic wspólnego z naszym bezpośrednim otoczeniem i ludźmi, z którymi na co dzień razem żyliśmy. Z nimi mieliśmy bardzo dobre relacje. Problemy istniały przede wszystkim z urzędami i osobami, które ten ówczesny system aktywnie wspierały. Pana tata zmarł w Domu Seniora w Hamburgu? - Tak. Pod koniec życia ojciec nie był w zbyt dobrym zdrowiu. Ten stan był tak ciężki, że mama nie była w stanie się o niego troszczyć i musieliśmy tatę oddać pod opiekę. Mieszkał tam, w domu seniora, w jednoosobowym pokoju, ale przede wszystkim miał kompleksową opiekę lekarską i właściwą dietę, niemniej mama niemalże codziennie jeździła się z nim spotykać. Mimo mojej intensywnej aktywności zawodowej i życia rodzinnego odwiedzałem tatę co najmniej raz w tygodniu i tak długo, jak było to możliwe, odbywaliśmy spacery pieszo, a potem na wózku inwalidzkim. Nieraz czytałem, że wyjechał z Polski i skończył w domu opieki społecznej. Takie spłycanie tematu jest głupotą. Nie warto nawet słuchać takich opinii, które imputują, że rodzinie nie chciało się opiekować i pozbyła się, przepraszam za słowo, balastu. - Tata wymagał pełnej opieki, przez całą dobę, więc nie było możliwości, by mu to zapewnić w domu. Nie tylko chodziło o troskę 24 godziny na dobę, ale też trzeba było być pielęgniarzem i lekarzem, a potrzeby pojawiały się o różnych porach. Matka tak długo, jak była w stanie się troszczyć, zajmowała się tatą, aż w końcu przyszedł kres jej możliwości. Istniało już ryzyko, że okupi tę opiekę ponad siły czymś poważnym. Wówczas odbyliśmy w najbliższej rodzinie rozmowę na ten temat, uczestniczył w niej również ojciec i wspólnie doszliśmy do wniosku, że dla wszystkich to najlepsze rozwiązanie. Z tatą do końca można było porozmawiać, czy pamięć również zaczynała u niego szwankować? - Pod koniec życia z dnia na dzień pogarszał się stan mentalny i fizyczny ojca, dopuszczał do siebie tylko to, co chciał. A chciał mieć właściwie tylko spokój. Coraz bardziej oddalał się od normalnego życia, widać było, że powoli gaśnie. A mama, Anna Maria, też już nie żyje? - Mama przeżyła tatę o dziewięć lat, zmarła w 2018 roku. Dożyła pięknego wieku. - Mama miała prawie 93 lata i była z długowiecznej rodziny, wszak jej mama Mathylda, czyli moja babcia, która też spoczywa tutaj w Hamburgu, żyła aż 100 lat. Rozmawiał Artur Gac