Chce je zrealizować po zaplanowanej na 16 maja w Rzymie walce z Włochem Giacobbe Fragomenim o pas mistrza świata WBC w wadze junior ciężkiej. Polski bokser był już czempionem w tej kategorii, ale innej federacji - IBF. PAP: Do walki z Fragomenim pozostał miesiąc. Do trzech razy sztuka, więc tym razem obędzie się bez kłopotów? Krzysztof Włodarczyk: - Mam taką nadzieję i nie spodziewam się problemów z dotrzymaniem trzeciego już terminu pojedynku. Chociaż po dwóch przesunięciach wszystkiego można się spodziewać. Niedawno we Włoszech boksował kolega z grupy Bullit KnockOut Promotion - Krzysztof Bienias. Rękawice, w których walczył, dostał tuż przed wyjściem na ring. Nie miał czasu aby potarczować w nich z trenerem. Co Panu przygotują Włosi? Krzysztof Włodarczyk: - Oby nie było jakichkolwiek świństw z ich strony, np. czegoś podrzuconego do jedzenia. Trochę się tego obawiam, lecz wierzę, że to niepotrzebne obawy. Z 43 zawodowych walk zaledwie trzy stoczył Pan w maju. Jedna z nich, z Amerykaninem Steve'em Cunninghamem z 2007 roku, zakończyła się porażką. - Miesiąc nie ma żadnego znaczenia, decyduje forma. Jeśli mówimy o uprzedzeniach, to nie lubię boksować w Opolu i Katowicach. Źle się czułem w tych miastach i jeśli miałbym wybierać, to wolałbym rywalizować gdzieś indziej. Na świeżym powietrzu Pan boksował? - Raz się zdarzyło, na początku profesjonalnej kariery, a miało to miejsce w chorzowskim parku. Nie mam nic przeciwko konfrontacji z Fragomenim na otwartym stadionie, bo podobno jest taka możliwość. W maju we Włoszech jest słonecznie, więc raczej nie grozi nam bitwa w deszczu. Nie ma różnicy między boksowaniem w hali i na dworze? - Oczywiście, że są, ale wchodząc między liny koncentruję się tylko na walce. Na powietrzu oczy mogą być trochę rozbiegane, ze względu na dużą przestrzeń, lecz tym nie można zawracać sobie głowy. Zdarzają się Panu walki z przypadkowymi rywalami "pod chmurką"? - Jakiś czas temu doszło do słownej utarczki z pewnym facetem, ale na tym się skończyło. W takich sytuacjach odchodzę, lecz zawsze spoglądam za siebie, czy gość zrobił to samo, a czy przypadkiem nie idzie za mną z nożem. Bo tylko idioci i tchórze noszą ze sobą noże. Czy zmiany terminów potyczki z Fragomenim i w związku z tym dodatkowe koszty przygotowań sprawią, że Pana gaża będzie mniejsza? - Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Sto tysięcy euro, które zarobi Pan za potyczkę z Fragomenim, jest satysfakcjonującą nagrodą finansową? - Nie jestem pazerny, chociaż spodziewałem się większych pieniędzy. Ale trzeba zdobyć pas, a wówczas kasa będzie większa. Jeszcze nie jestem mistrzem świata, dopiero nim ponownie będę. Na co z żoną przeznaczy Pan wypłatę? - Mamy trochę długów do oddania, poza tym wieloletni kredyt mieszkaniowy w frankach. Chcielibyśmy, jeśli się uda, spłacić go wcześniej i mieć z głowy. Po wygranej z Fragomenim planujecie wypoczynek? - Chcemy wyjechać gdzieś daleko, ale nie mamy upatrzonego miejsca. Marzę o wypadzie do Wietnamu i Kambodży. Słyszałem od znajomych, że to fascynujące miejsca, a do tego jest tam całkiem niedrogo. Żona będzie u Pana boku podczas walki mistrzowskiej? - Gosia pojedzie ze mną do Włoch, zresztą od paru lat obecna jest na ważniejszych walkach. Sama chce oglądać pojedynki na żywo. Z kolei nasz sześcioletni syn Czarek był chyba tylko raz. Na co dzień boksuje ze swoim rówieśnikiem, bratem ciotecznym (syn promotora bokserskiego Tomasza Babilońskiego - PAP). Obaj lubią grać też w piłkę nożną. Pod koniec 2001 roku, po niespodziewanym zwycięstwie we Włoszech z Vincenzo Rossitto, tak naprawdę zaczęła się Pana zawodowa kariera. - Później jeszcze parę razy jeździłem do Italii na sparingi, m.in. z Silvio Branco. Fajnie było za pierwszym razem, później już znacznie gorzej znosiłem rozłąkę z rodziną, ale trudno się dziwić, skoro siedziałem sam przez trzy tygodnie. Jajo można znieść. Nie wybiera się Pan na stałe, wzorem Tomasza Adamka, do Stanów Zjednoczonych? - Nie czuję potrzeby, aby opuszczać Polskę. W USA są lepsi sparingpartnerzy, jest ich więcej, generalnie ciekawsze możliwości, jednakże nad Wisłą też można się rozwijać. Rozmawiał: Radosław Gielo