Od czasów ery Evandera Holyfielda, Michaela Moorera czy Mike'a Tysona byli jeszcze na przełomie wieku John Ruiz, Hasim Rahman, Lamon Brewster, Chris Byrd czy Roy Jones Jr, ale żaden z nich nie był uważany za wielkiego mistrza jak ich poprzednicy. Nastąpiła era Lennoxa Lewisa, potem braci Kliczko... Teraz za oceanem liczą, że dawny blask wagi ciężkiej i koronę dla Ameryki przywróci Deontay Wilder (30-0, 30 KO). On zresztą też coraz głośniej o tym mówi. - To dla mnie priorytet. Nie tylko my chcemy pasów w Ameryce, lecz również ludzie z całego świata. Tu jest ich miejsce, a kibice wspominają te dni glorii i chwały kategorii ciężkiej, gdy mistrzami byli wielcy Amerykanie. Wtedy wszyscy się pasjonowali wagą ciężką i rozmawiali o tym na ulicach - wspomina Wilder, notabene również ostatni medalista olimpijski reprezentacji USA. Niewątpliwie jego atutem jest potworna siła, o czym zresztą świadczy nienaganny bilans walk. - 30 walk i wszystkie wygrane przez nokaut. Bóg obdarzył mnie siłą, a ja tylko wykorzystuję to w każdym kolejnym występie. Z drugiej strony nie chcę być pochłonięty koniecznością nokautowania każdego kolejnego rywala. Jeśli ktoś dotrwa do ostatniego gongu, to nic się nie stanie. Najważniejsze by na końcu to moja ręka powędrowała w górę - dodał Wilder, który czeka na rozwój sytuacji wokół pasa federacji WBC.