Artur Gac, Interia: Po decyzji o przełożeniu gali z grudnia na 30 marca, kilka dni temu zapadła decyzja, że pierwsza pana impreza pod szyldem grupy "Tiger Promotions" została odwołana. Sądziłem, że nie dopuści pan do tego, by od falstartu zaczynała się pana działalność promotorska. Dariusz Michalczewski, były mistrz świata dwóch kategorii wagowych: - No tak, ale po prostu nie dogadaliśmy się. Pojawił się duży problem telewizyjny, związany z ramówką stacji Polsat, w związku z czym nasza impreza wypadła z przekazu otwartego do kodowanego kanału. A to są siły wyższe, których nie byliśmy w stanie przeskoczyć. Chcę podkreślić, że najbardziej jest mi szkoda zawodników, którzy teraz będą boksowali na innych galach. Ja po prostu nie chciałem robić nic małego, zależało mi na dużej imprezie, połączonej z moim benefisem. Niewielka gala, poza ogólnodostępnym kanałem, w ogóle mnie nie interesowała. Jedna rzecz jest kluczowa: co stanowił pana kontrakt z telewizją? Miał pan w umowie wpisaną galę w otwartym Polsacie? - Prawda jest taka, że myśmy jeszcze w ogóle nie mieli podpisanego kontraktu. A ponieważ umowy nie było, a czasu zostawało coraz mniej, więc musiałem tę galę odwołać. Nie mając pewności, jak sprawa się skończy, nie mogłem dalej w to brnąć, bo cały czas generowane były koszty. Stąd moja decyzja o odwołaniu. To wielce zaskakujące, żeby nie powiedzieć szalone, iż do tej pory nie było podpisanej umowy z telewizją. - Zgadzam się, że cała ta sytuacja z mojej strony oraz Polsatu nie była w porządku. Powinienem był wcześniej to zorganizować, tak samo jak Polsat powinien się wcześniej zabezpieczyć. Niestety żadna ze stron nie doprowadziła do parafowania kontraktu. Czyli do momentu odwołania gali byliście dogadani "na buzię", po dżentelmeńsku? - Tak jest, ale im dłużej ta sytuacja trwała, tym bardziej opóźniało się jej przystemplowanie podpisem. Ustalmy jeszcze jedną rzecz: początkowo miał pan obietnicę ze strony, jak mniemam, szefa sportu w Polsacie Mariana Kmity, że pana gala będzie transmitowana w otwartym kanale? - Tak jest, rozmawiałem z panem Kmitą i impreza miała być pokazana na otwartym Polsacie. Jednak później, z powodu ramówki, na czym kompletnie się nie znam, zmieniła się sytuacja. A może było tak, że Polsat był skłonny pokazać galę w otwartym kanale, ale tylko przy okazji pierwszego, grudniowego terminu? - Nie mam pojęcia... Myślę jednak, że zadecydowały siły wyższe. Podejrzewam, że dla telewizji są sprawy ważne i ważniejsze. Nie mogę ingerować w ich sprawy, przecież druga strona też ma swój biznes, większy niż moja działalność. Widocznie zapadła decyzja, która bardziej urządzała telewizję. Do nikogo nie mam pretensji, tylko powtarzam, że najbardziej szkoda mi chłopaków, którzy ciężko się przygotowywali, a pojedynki nie dojdą do skutku. Dla mnie najważniejsza była strona sportowa, a reszta, czyli mój biznes, jest nieistotna. Umówmy się, dla mnie to był żaden interes. Jedyne pytanie dotyczyło tego, czy będę stratny 200 tysięcy, czy 400 tysięcy złotych. Jeśli już mówimy o pieniądzach, to straciłby pan swoje pieniądze, czy partnerów i sponsorów? - Chodziło o moje pieniądze. Przecież to ja sobie zażyczyłem swój wielki benefis w połączeniu z galą i fajnymi walkami. Jednak od początku nie było łatwo, bo najpierw trzeba było przesunąć termin, później rywal Izu Ugonoha doznał kontuzji i trochę się to posypało. Od strony wizerunkowej i tego, że położył pan na szali swój autorytet i reputację, decyzja o odwołaniu gali to spory cios? - A skąd, nie mam z tym żadnego problemu. Starałem się najlepiej, jak umiałem, ale mi nie wyszło. Ja nikomu nie muszę nic udowadniać, dlatego nie dążyłem do tego, by za wszelką cenę - robiąc byle jakie widowisko - dopiąć swego. Zależało mi na czymś spektakularnym, a gdy nie można było tego zrealizować, nie chciałem w to brnąć i w brzydkim stylu dojechać do mety. To nie moja natura. Plany od początku miał pan bardzo ambitne, roztaczając wizję mocnej grupy z własnym ośrodkiem. Czy wobec tego, co się stało, jest pan bliższy decyzji o wycofaniu się z bokserskiej działalności? - Nie, tego nie powiedziałem, po prostu będziemy robić coś innego. Na razie trzeba się pozbierać, ponieść koszty i na nowo zebrać chłopaków, którzy będą chcieli i mogli u nas zaboksować. Najważniejsze dla mnie to dać okazję do startu zawodnikom i zapewnić wysoki poziom sportowy, a z resztą - czyli show z laserami i światłami - nie będzie żadnego problemu. Jednak właśnie o ten sport nie jest łatwo, bo bardzo ciężko jest tak zestawić walki, by ludzie mieli czym się emocjonować. Dalej chciałby pan, żeby odbył się benefis "Tygrysa"? - Pewnie tak, ale tak naprawdę ten cały benefis "wcisnęli" mi ludzie, którzy robią show. Dla mnie to nie było bardzo ważne, ale cały czas będziemy nad tym pracować. A jak reaguje pan na opinie, że zadaniu nie podołał pana partner biznesowy, Przemek Szymański, który skądinąd z powodzeniem organizuje efektowne widowiska motocyklowe? Przypomnę tylko, że bardzo optymistycznie podeszliście do faktu kontraktowania zawodników, a później okazywało się, że niektórzy mają swoje zobowiązania i promotorów. - Tylko za pierwszym razem miała miejsce taka trochę wolna amerykanka, ale przy drugim podejściu wszystko to już mieliśmy poukładane. Ja wychodziłem z tego założenia, że jak boksowałem w Niemczech, to nikogo nie interesowało, kto boksuje w piątej, czwartej, trzeciej, a nawet drugiej walce. Liczył się tylko pojedynek wieczoru. Gdy zostawało ogłoszone, że boksuje Michalczewski, to nie miało znaczenia, czy rywalem był "Zdzichu", "Stefan", czy "Olek", bo już na drugi dzień hala była wyprzedana. Tak samo miało być w Gdańsku: telewizję interesował Izu Ugonoh i benefis Darka Michalczewskiego. Pytanie, czy nie przeszacowuje pan potencjału Izu, który miałby być takim magnesem, jakim był pan? - Zgoda, na razie nie jest, ale telewizja dobrze przyjęła jego nazwisko. W ciągu ostatnich miesięcy jakie wyrobił pan sobie zdanie na temat Izu? Stać go na sukcesy? - Tego nie wie nikt, ale jedna rzecz nie podlega dyskusji: w walce z Dominikiem Breazeale’em pokazał, mimo porażki, że ma cojones, serce i potrafi walczyć. Ja sam wszystkiego o nim nie wiem, dlatego chciałem zobaczyć go w walce z Alim Erenem Demirezenem, czy ma papiery na wielkie boksowanie. U mnie miał to potwierdzić, a zwycięstwem wejść do pierwszej "10" federacji WBO, lecz w tej chwili mogę sobie tylko gdybać. Jednak nie rozumiałem, gdy w pewnym momencie uznał pan, że miarodajnym sprawdzianem byłaby walkę z Siergiejem Werwejką. - Przyznaję, że to już było ratowanie sytuacji, żeby z kimkolwiek mógł zaboksować. Werwejko od początku miał być tylko rezerwowym, ale życie pisze różne scenariusze. Podsumowując: jeżeli ktoś dzisiaj powie, że "Tygrys" Michalczewski sparzył się na organizowaniu gali i wycofa się z tego niełatwego biznesu, to jest w błędzie? - Ja mogę wszystko i nie muszę już nic. Przecież o mnie do dzisiaj się mówi, że wygrywałem i zdobywałem pasy mistrza świata, bo z nikim nie boksowałem. Problem w tym, że obecnie wielu z naszym zawodników z takim "nikim" nawet nie dostaje szansy walki. A odpowiadając na pytanie, mamy plan i w tej chwili są prowadzone rozmowy. Gdy będą konkrety, to o tym poinformuję. W tej chwili oficjalnie kim pan jest dla Izu Ugonoha? - Jestem jego promotorem. Zatem z kim i kiedy nasz "ciężki" stoczy najbliższą walką? - Pracujemy nad jego pojedynkiem, ale wydaje mi się, że bardziej możliwy jest zagraniczny kierunek. Póki co idzie to w tę stronę. Gdyby się okazało, że niedoszła gala poróżni pana z Polsatem, to jest pan gotowy na współpracę z inną telewizją? - Na razie nie zastanawiałem się nad tym. Tak zaskoczył mnie pan tym pytaniem, że nawet nie wiem, co odpowiedzieć. Zapewne będziemy na ten temat rozmawiali. Rozmawiał Artur Gac