Artur Gac, Interia: Ostatnio w Człuchowie odbył się "Benefis Polskich Mistrzyń i Mistrzów Świata" w boksie zawodowym. Nie tylko byłeś obecny na gali, ale również - jeśli mam dobre informacje - zaangażowałeś się od strony finansowej. Dariusz Michalczewski, hegemon w wadze półciężkiej przez blisko dekadę: - Doceniam chłopaka, który przy tym pracuje, więc za każdym razem się dokładam, gdy tylko zwraca się do mnie z prośbą. Byłeś w gronie takich pięściarzy, jak m.in. Krzysztof Włodarczyk, Krzysztof Głowacki, Przemysław Saleta... - Zgadza się, byli jeszcze Mariusz Wach, Maciek Zegan, czy dziennikarz Janusz Pindera, który w sumie widział niemal wszystkie moje walki i je komentował. Znamy się od 1984 roku. Dla mnie to zawsze wielka przyjemność spotkać kolegów, byłych i obecnych sportowców. Było sympatycznie, z wielkim szacunkiem i dużym respektem. Naprawdę, fajne chłopaki. Pojawiła się tęsknota za tym, co było jeszcze tak niedawno? Dziś mamy niemal "pustynię" w boksie zawodowym. - No tak, to jest smutne. Ale też się cieszę, bo mam okazję w Lęborku wręczyć naszemu mistrzowi Europy do lat 14 Jakubowi Wojniczowi (kat. 90kg) stypendium. Dostał od mojej fundacji "Równe szanse" taką nagrodę finansową. Możesz ujawnić, w jakiej wysokości? - Na razie 1000 złotych miesięcznie, na rękę. Myślisz, że to będzie istotny bodziec, aby chciał rozwijać się w sporcie? - Ja myślę, że na pewno. Ktoś może od razu powie, że tysiąc złotych to jest niewiele, ale on ma dopiero 14 lat. Nie ma co od razu psuć chłopaka, ale za chwilę to może być 2 tysiące, albo i 3 tysiące. Jednak doszliśmy do wniosku, że na "dzień dobry" warto zacząć od takiej kwoty. Apetyt niech rośnie w miarę jedzenia, a wierzę, że dodatkową motywacją będzie też to, iż stypendium wręcza mu Darek Michalczewski. Został przeze mnie zauważony i jest doceniony. To nie są miliony, ale nie można go zepsuć. Mierzący 190 cm wzrostu ósmoklasista, przed tym sukcesem, trenował boks pod skrzydłami swojego taty Adama Wojnicza na poważnie zaledwie przez osiem miesięcy. - I tak szybko zdobył mistrzostwo Europy, to jest kosmos. Słyszałem, że w finale pokonał Rosjanina i podobno zaprezentował się super. Słuchaj, to się nie dzieje z przypadku. Z przypadku to można wygrać jedną walkę, jak ci się poszczęści, a nie każdy z trzech pojedynków. I teraz trzeba mądrze go docenić. - Jeśli nie doceni tej małej kasy, to dużej też nie doceni. Będzie miał ją gdzieś. To musi się odbywać małą łyżeczką i ta prawidłowość zawsze była dobra. Ja może zostałem szybko trochę zepsuty, bo za pierwszą swoją oficjalną walkę w Słupsku dostałem 3 tysiące złotych. Te pieniądze wypłacił mi wtedy prezes Boratyński. A później, jako 15-16-latek, miałem już jakoś pół etatu w stoczni. I mówimy o starych czasach, wyobraź sobie, ile wtedy warte były te pieniądze. A wracając do tego nastolatka, mam nadzieję, że mój gest potraktuje jako docenienie i motywację. Na bilety będzie miał. Marcin Gortat wchodzi do ringu. Rywalem jego brat Robert Gortat. "Ojciec byłby mega zaskoczony i dumny" Ty zawsze chciałeś wielkich pieniędzy i dążyłeś do milionów, ale za tym szła klasa sportowa. - Bo mnie to nie usypiało, 23. udane obrony mistrzowskiego pasa przecież mówią same za siebie. Mnie pieniądze nie zepsuły. I dziś jednym z przywilejów tego, że jesteś człowiekiem ogromnie majętnym, są na przykład okoliczności jachtowe i takie spotkania, jak niedawne z tenisistą Rafaelem Nadalem oraz kierowcą Formuły 1 Fernando Alonso. - No tak, człowiek obraca się między tymi sławnymi ludźmi. Mam wielu znajomych, którzy zapraszają mnie na takie imprezy. W czwartek (dzisiaj - przyp.) będę na wydarzeniu dużej, niemieckiej firmy w Duesseldorfie. Niedawno poznałem właściciela, to młody chłopak, ale jest naprawdę prężnym przedsiębiorcą, a jego marka już stała się światową. Z wymienionymi gwiazdami sportu spotkałeś się w Monte Carlo? - Dokładnie w Monako, bardzo niedawno. Znamy się już od pewnego czasu i obaj doskonale wiedzą, kim jestem. Alonso był przecież kiedyś w Gdańsku, a w ogóle jedna z historii jest taka, że jego kobieta, nie wiem czy wciąż aktualna, była moją fanką i nawet komentowała moje walki jeszcze wtedy na niemieckim Premiere. Jeden i drugi to bardzo fajni chłopcy, majętni, ale bardzo poukładani i skromni. Doskonale wiedzący, że duży sukces to jest ból i łzy. Wróćmy do boksu. Czy ty zdajesz sobie sprawę, że Andrzej Fonfara, który po 6 latach okazjonalnie wrócił na ring i nigdy wcześniej nie walczył w wadze ciężkiej, wygrał z 44-latkiem i wskoczył na pierwsze miejsce rankingu polskich "ciężkich"? To jest wprost niewiarygodne. - To jest najlepsza odpowiedź, jaki jest poziom. Młodzi idą do "fejmów", tam się pchają, chociaż powiem ci, że taki 14-letni Kuba zapala światełko w tunelu. Tak cicho jest o tym, wynik nie odbił się głośniejszym echem, a to jest naprawdę mega sukces! Szkoda, że dużo nie mówimy o takich talencikach. Dobrze, że wywołałeś ten temat i wyczyn Jakuba w Bośni i Hercegowinie. Co przede wszystkim chciałbyś mu przekazać? Jakie słowa powinien szczególnie wziąć sobie do serca? - Pokora, szacunek, respekt. I determinacja. Nie ma rzeczy niemożliwych, wszystko jest w naszym zasięgu, tylko poprzez ciężką pracę. Praca, praca i jeszcze raz praca. Jeśli mu to powiem, może nie do końca jeszcze zrozumie, ale trzeba mu tłumaczyć, jak to wszystko funkcjonuje. I jeszcze jedno: do każdego pojedynczego treningu musi podchodzić tak, jakby od niego wszystko zależało. Żadnego oglądania się za siebie. A w tym wszystkim musi być sumienny. Dzisiaj jest tyle pokus, koledzy pewnie idą na imprezy, mają mnóstwo atrakcji i je wybierają, a on musi iść na trening. To jak u mnie w starych czasach. Gdańsk, piękna pogoda, wszyscy idą na plaże i radośnie spędzają czas, a ja szedłem na trening. Albo kumple dogadywali się, gdzie tym razem pojadą na wakacje, a ja ruszałem na obóz. Było mnóstwo wyrzeczeń, a jeśli już zdarzyło się, że poszedłem gdzieś się zabawić, to raz, góra dwa razy w roku. Generalnie tygodnie i miesiące upływały pod znakiem ciężkiej pracy. Tym bardziej, że w boksie jeszcze trzeba pilnować i robić wagę, więc nie było łatwo. Ale wiem, że było warto. Dziś jest o tyle trudniej, że jest potok informacji, ze wszystkich stron coś ci oferują i robią kołomyję w głowie. Dlatego też tak ciężko się skoncentrować, ale temu, komu się to uda, dziś jest łatwiej osiągnąć sukces, bo możliwości jest wiele. Mówisz o szumie informacyjnym, a przecież ze środowiska bokserskiego też idzie dwugłos i młody człowiek ma rozdwojenie jaźni. Z jednej strony ty przekonujesz, dlaczego warto hołdować prawdziwemu sportowi, a z drugiej strony słyszy wielkiego byłego mistrza Tomka Adamka, który poszedł do freak-fightów i relatywizuje, jaką wartość mają te widowiska. Dostaje fortunę i mówi, że byłby głupi, gdyby takim pieniądzom zamykał drogę do kieszeni. - To jest problem i jest to przykre. Tu już trzeba być czempionem, a nie tylko mistrzem. Mistrzem się bywa, a czempionem się jest. Dodajmy, że szeroką ławą idą nasze pięściarki, widać wyraźnie, że trener Tomasz Dylak nie rzucał słów na wiatr mówiąc, że są kolejne zawodniczki, zdolne pójść w ślady Julii Szeremety, medalistki olimpijskiej z Paryża. - To prawda, dzisiaj kobiety mają... Tu ugryzę się w język, ale chyba wiadomo, co chciałbym powiedzieć (śmiech). Świetna sprawa, oby tak dalej. Rozmawiał Artur Gac