Chavez Jr, syn legendy, był dla "Canelo" jedynie chodzącym workiem treningowym, który od czasu do czasu próbował rażąco nieskutecznych ataków. Alvarez był lepszy w każdym aspekcie bokserskiego rzemiosła i po dwunastu rundach zwyciężył 120:108. Między pierwszym a ostatnim gongiem w ringu istniał tylko jeden światowej klasy pięściarz. Jego przeciwnik sprawiał wrażenie, jakby kompletnie nie wiedział, jak znalazł się między linami. Chavez - w przeszłości pierwszy meksykański mistrz świata wagi średniej - był smutnym cieniem samego siebie z lat 2011-12 i nie miał żadnego pomysłu na walkę. Nie potrafił nawet podjąć decyzji, czy boksować na dystans, czy próbować sił z bliska. W obydwu przypadkach nic mu nie wychodziło, a nawet jeśli mógł zadawać ciosy, nie robił tego. Na tle tak biernego rywala trudno było nie błyszczeć, ale nie można odbierać "Canelo" chwały przez żenującą postawę przeciwnika. Zwycięski Alvarez pokazał kibicom przebogaty ofensywny arsenał. Jego lewy prosty był dokładniejszy, mimo że to Chavez miał sporą przewagę wzrostu. Sierpy Saula siały spustoszenie w dziurawej defensywie Julia, a krótkie podbródkowe i haki na tułów wchodziły jak w masło. Również w obronie Alvarez był wyjątkowo uważny, lecz to może bardziej zasługa powolnych, sygnalizowanych i niezdecydowanych ataków rywala. Na pochwałę zasługuje praca nóg "Canelo", który z dodatkową wagą poruszał się znacznie płynniej niż w poprzednich walkach. Przez 12 rund Chavez zbierał od młodszego rodaka srogie lanie i w ostatnich minutach nie próbował już robić zupełnie nic, walczył jedynie o przetrwanie do końca. W pewnym stopniu tłumaczyć go może zbijanie wagi - osiągnął wymagany limit ogromnym kosztem i 30 godzin między ceremonią ważenia a walką najwyraźniej nie wystarczyło mu do nawodnienia organizmu i odzyskania minerałów. Po takim występie Chavez zapewne zakończy karierę. Meksykańscy kibice nie zobaczyli upragnionej wojny i zapewne czują się oszukani. I pomyśleć, że tydzień temu AJ i Kliczko zrobili boksowi tak piękną reklamę... Na koniec dobra wieść - "Canelo" i Oscar De La Hoya w końcu się odważyli. 16 września odbędzie się spóźniona przynajmniej o rok walka z Giennadijem Gołowkinem (37-0, 33 KO). Tam na pewno będą padały ciosy i emocji nie zabraknie.