Tomasz Adamek w lipcu przyszłego roku planuje stoczyć w Polsce ostatnią walkę bokserską. W ten sposób zamierza pożegnać się z kibicami i ringiem. "A teraz pracuję jako kierowca mojej żony" - przyznał z uśmiechem. Marcin Cholewiński, Polska Agencja Prasowa: Od pana ostatniej walki (przegranej przez nokaut z Amerykaninem Jarrellem Millerem) minął ponad rok. Czym obecnie się pan zajmuje? Tomasz Adamek: No cóż... od poniedziałku do piątku pracuję jako kierowca mojej żony. Rano zawożę ją do pracy, a po południu odbieram. Poza tym opiekuję się domami, które wynajmuję. Latem koszę tam trawę, a przy zmianie lokatorów przeprowadzam w nich remonty. Kiedy przygotowywałem się do walk, zajmowała się tym żona. Teraz jednak spadło to na mnie, bo cały czas przebywam w domu. W lipcu przyszłego roku planuje pan stoczyć w Polsce ostatnią walkę, którą definitywnie zakończy pan karierę. Do jakich pojedynków wraca pan teraz myślami? - Niewątpliwie najważniejsza była walka o mój pierwszy tytuł z Paulem Briggsem (w 2005 roku w Chicago o mistrzostwo świata federacji WBC w wadze półciężkiej). To przede wszystkim była walka z bólem, bo przystąpiłem do niej ze złamanym nosem w dwóch miejscach. Doznałem tej kontuzji na sparingu trzy tygodnie przed pojedynkiem i odnowiła się już w drugiej rundzie. To zwycięstwo było okupione wielkim bólem. Zwyciężyłem jednak wielką wiarą. Gdyby nie ona, wówczas w ogóle nie wszedłbym do ringu. Ci, którzy wiedzieli o tej kontuzji, nazywali mnie szaleńcem. Ogromnym zainteresowaniem cieszyła się pańska walka z Ukraińcem Witalijem Kliczką. - Popełniłem poważny błąd przygotowując się do tego pojedynku w USA. Do Polski przyleciałem 10 dni przed walką i miałem problem z aklimatyzacją. Gdybym mógł cofnąć czas, to obóz przygotowawczy zorganizowałbym w Polsce. Wówczas na pewno ta walka wyglądałaby inaczej. Nie twierdzę, że bym wygrał, ale na pewno byłby inny obraz tego starcia. Byłem jednak tak słaby, że wówczas mógłbym przegrać nawet ze średniej klasy rywalem. Zarobiłem dużo pieniędzy, ale przegrałem ten pojedynek na własne życzenie. Z perspektywy czasu nie żałuje pan przejścia do wagi ciężkiej, zamiast zdominować na lata niższą kategorię? - Chodziło o pieniądze, bo kariera boksera jest krótka. Jeżeli nie podejmuje się ryzyka, to się nie zarabia. W wadze junior ciężkiej nie miałem propozycji walk za godziwe stawki. Oczywiście to był duży przeskok. Nie zdobyłem tytułu w tej kategorii, ale zarobiłem pieniądze, dzięki którym zapewniłem sobie i mojej rodzinie przyszłość. W wadze junior ciężkiej zdobyłem tytuł i potem nikt nie chciał ze mną walczyć. Dlatego musiałem szukać innych wyzwań. Gdyby teraz znajdował się pan w szczytowej formie, widziałby pan dla siebie większe szanse na tytuł? - Mówi się, że +szybkość to wszystko+. Jeżeli jest się szybkim, a do tego dochodzi twarda szczęka, to można wygrać z każdym. W przeszłości udowadniało to wielu pięściarzy. Kiedy przegrywałem, to dlatego, że brakowało mi szybkości. Walczyłem przecież z olbrzymim Michaelem Grantem, który piekielnie mocno uderzał. Kiedy trafił mnie w rękę, to była sina przez kolejny miesiąc po walce. Jednak wygrałem z nim dzięki szybkości, bo w boksie ona jest zabójcza. Być może teraz łatwiej byłaby mi zdobyć mistrzowski pas w wadze ciężkiej, ale trafiłem na okres, kiedy dominował Witalij Kliczko. Komu zawdzięcza pan najwięcej w swojej karierze? - Wszystko zawdzięczam Bogu. Gdyby nie talent, który od niego dostałem, nie byłbym w tym miejscu, co teraz jestem. Przecież w przeszłości było wielu lepszych pięściarzy ode mnie, ale nie osiągnęli tyle co ja, bo pogubili się w życiu. Rozmawiał w Nowym Jorku Marcin Cholewiński