Artur Gac, Interia: Wiedzieliśmy, że od kilku lat pana tata Teofil podupadał na zdrowiu, ale człowiek nigdy nie jest gotowy na przyjście tego ostatecznego momentu. Jak się pan trzyma? Artur T. Kowalski, były prezes Małopolskiego Związku Bokserskiego: - Właśnie dlatego jakoś się trzymam, bo niestety można było się tego spodziewać, ponieważ ojciec od dawna chorował. Jednak proszę zobaczyć, jaka niesamowita rzecz się wydarzyła. Akurat tego samego dnia Grzegorz Bernasik z Radia Kraków wyemitował materiał, który razem nagraliśmy. Dużo opowiadałem w nim właśnie o ojcu. Zadzwoniłem więc do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego, czy ojciec jest na tyle świadomy, by mogli mu puścić ten materiał. Usłyszałem, że został podłączony do cewnika, jest karmiony i raczej nieprzytomny. Pomyślałem sobie "cholera jasna, co się dzieje?". Przecież jeszcze dwa tygodnie wcześniej mówili, że jest samodzielny, tylko dokucza mu Alzheimer. Różnorakie choróbska niestety spowodowały, że dojechał do mety... Spokojnie zasnął o godz. 17:30. Lekarz najpierw zadzwonił do mojej przyrodniej siostry, a następnie ona do mnie. To niesamowite zrządzenie losu, że akurat tego samego dnia, kilka godzin wcześniej, symbolicznie pożegnał pan tatę na antenie radia. - Pożegnaliśmy Teofila w programie "Życiowe fair play". Fajnie to wyszło... W dodatku był to materiał zupełnie nietypowy, żaden wywiad o sporcie. Pytaniami tak zostałem emocjonalnie przyparty do muru, że na koniec prawie się poryczałem. Ledwo trzymałem głos. Kilka lat blisko obcowałem z boksem przy Reymonta i w tym czasie pojawiało się wiele zgrzytów i animozji, które wybuchały między panem a innymi działaczami. Obserwowałem, że ich tło często wynikało z pana poczucia, iż ojciec nie do końca jest odpowiednio traktowany i uhonorowywany. - To prawda, bo w istocie nie był, choć oczywiście nie przez wszystkich. I od razu zgłębię temat, bo to bardzo ciekawa rzecz. Wie pan, jak to jest, jeśli człowiek nie pcha się łokciami, wtedy pozostaje niezauważony. I zawsze to było dla mnie bardzo dziwne, bo ojciec pozostawał szarą eminencją, taką szarą myszą. On nigdy nie pchał się na afisz, jemu nie zależało, żeby stać w pierwszym szeregu. Jeżeli dostał od prezydenta RP Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (z okazji 70-lecia i jubileuszu 100-lecia Wisły - przyp. AG), to proszę mi wierzyć, że nawet się o to nie zapytał. On go dostał, bo przecież musiał go otrzymać, skoro inni, młodsi, otrzymali złote lub srebrne krzyże. Z kolei o order Polskiego Związku Bokserskiego, powiem uczciwie, sam walczyłem, aby nie był przeznaczony wyłącznie dla olimpijczyków, czyli medalistami igrzysk. Do końca się z tym nie zgadzałem, dlatego przekonałem ówczesnego prezesa Polskiego Związku Bokserskiego Zbigniewa Górskiego, aby rozszerzyć grono odznaczonych. I to mi się udało, finalnie znalazł się w gronie czterech odznaczonych. Jaki był pana ojciec? - Zawsze miał swoje zdanie. Można powiedzieć, że był "kogutem" nie tylko w wadze, w której boksował, ale również w życiu. Czyli czupurny, stawiał się? - Miał swoje zdanie i czasem lubił to zdanie pokazać. Dam przykład: w reprezentacji Polski trener Feliks Stamm jakoś chciał go nakierować na boksowanie z pozycji klasycznej, a ojciec był mańkutem. I koniec tematu, nie dał się przestawić. Ta jego słynna pozycja, czyli zajstep w przykurczu, niemal w półprzysiadzie, z którego potrafił zerwać się do ataku i trafić przeciwnika na wątrobę. Ojciec boksował bardzo mądrze, z obrony, w jego walkach nie było bijatyki. To był boks w klasycznym wydaniu bardzo zaawansowany technicznie. Natomiast, wracając do pytania, przyznaję, że ojciec nie był łatwy, jeśli chodzi o charakter. W 1957 roku zdobył brązowy medal Międzynarodowych Igrzysk Sportowej Młodzieży w Moskwie. W półfinale przegrał na punkty z Włochem Paolo Spinettim, późniejszym triumfatorem. - Ranga tych zawodów była bardzo wysoka, a w stawce zawodnicy, którzy później boksowali na igrzyskach olimpijskich. Z tych opowieści, które ja znam, ojciec tylko dlatego przegrał z Włochem, że dyrygujący sędziowaniem Rosjanie obawiali się, iż w finale ich radziecki pięściarz (Aleksiej Zasuchin - przyp. AG) zostanie rozniesiony przez Polaka. To dlatego ojciec niejednogłośnie, stosunkiem 2-3, przegrał z Włochem. Paradoks sytuacji polegał na tym, że Spinetti stłukł w finale Rosjanina na kwaśnie jabłko. Tego, co brakowało w karierze sportowej ojca, to wyjazd na igrzyska. Najbliższy był tego przed olimpiadą w Rzymie, ale ostatecznie nie został wybrany. Proszę pana, mój ojciec całe życie nikomu nie klaskał. On wychodził z założenia, że jeśli jest się dobrym, uczciwym i szczerym w tym, co się robi, to nie trzeba klaskać. Jego zdaniem ludzie powinni to docenić z samego faktu tego, co widzą.