Boks. Teofil Kowalski nie żyje. Artur T. Kowalski: Ojciec był "kogutem" nie tylko w wadze, w której boksował, ale również w życiu
- Mój ojciec całe życie nikomu nie klaskał. On wychodził z założenia, że jeśli jest się dobrym, uczciwym i szczerym w tym, co się robi, to nie trzeba klaskać. Jego zdaniem ludzie powinni to docenić z samego faktu tego, co widzą - mówi w rozmowie z Interią Artur T. Kowalski, syn zmarłego 9 listopada świetnego pięściarza, trenera oraz pomysłodawcy turnieju bokserskiego o "Złotą Rękawicę Wisły". Pogrzeb Teofila Kowalskiego, legendarnego zawodnika i trenera Wisły Kraków, odbędzie się 26 listopada (od godz. 13.40 w kaplicy) na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Artur Gac, Interia: Wiedzieliśmy, że od kilku lat pana tata Teofil podupadał na zdrowiu, ale człowiek nigdy nie jest gotowy na przyjście tego ostatecznego momentu. Jak się pan trzyma?
Artur T. Kowalski, były prezes Małopolskiego Związku Bokserskiego: - Właśnie dlatego jakoś się trzymam, bo niestety można było się tego spodziewać, ponieważ ojciec od dawna chorował. Jednak proszę zobaczyć, jaka niesamowita rzecz się wydarzyła. Akurat tego samego dnia Grzegorz Bernasik z Radia Kraków wyemitował materiał, który razem nagraliśmy. Dużo opowiadałem w nim właśnie o ojcu. Zadzwoniłem więc do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego, czy ojciec jest na tyle świadomy, by mogli mu puścić ten materiał. Usłyszałem, że został podłączony do cewnika, jest karmiony i raczej nieprzytomny. Pomyślałem sobie "cholera jasna, co się dzieje?". Przecież jeszcze dwa tygodnie wcześniej mówili, że jest samodzielny, tylko dokucza mu Alzheimer. Różnorakie choróbska niestety spowodowały, że dojechał do mety... Spokojnie zasnął o godz. 17:30. Lekarz najpierw zadzwonił do mojej przyrodniej siostry, a następnie ona do mnie.
To niesamowite zrządzenie losu, że akurat tego samego dnia, kilka godzin wcześniej, symbolicznie pożegnał pan tatę na antenie radia.
- Pożegnaliśmy Teofila w programie "Życiowe fair play". Fajnie to wyszło... W dodatku był to materiał zupełnie nietypowy, żaden wywiad o sporcie. Pytaniami tak zostałem emocjonalnie przyparty do muru, że na koniec prawie się poryczałem. Ledwo trzymałem głos.
Kilka lat blisko obcowałem z boksem przy Reymonta i w tym czasie pojawiało się wiele zgrzytów i animozji, które wybuchały między panem a innymi działaczami. Obserwowałem, że ich tło często wynikało z pana poczucia, iż ojciec nie do końca jest odpowiednio traktowany i uhonorowywany.
- To prawda, bo w istocie nie był, choć oczywiście nie przez wszystkich. I od razu zgłębię temat, bo to bardzo ciekawa rzecz. Wie pan, jak to jest, jeśli człowiek nie pcha się łokciami, wtedy pozostaje niezauważony. I zawsze to było dla mnie bardzo dziwne, bo ojciec pozostawał szarą eminencją, taką szarą myszą. On nigdy nie pchał się na afisz, jemu nie zależało, żeby stać w pierwszym szeregu. Jeżeli dostał od prezydenta RP Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (z okazji 70-lecia i jubileuszu 100-lecia Wisły - przyp. AG), to proszę mi wierzyć, że nawet się o to nie zapytał. On go dostał, bo przecież musiał go otrzymać, skoro inni, młodsi, otrzymali złote lub srebrne krzyże. Z kolei o order Polskiego Związku Bokserskiego, powiem uczciwie, sam walczyłem, aby nie był przeznaczony wyłącznie dla olimpijczyków, czyli medalistami igrzysk. Do końca się z tym nie zgadzałem, dlatego przekonałem ówczesnego prezesa Polskiego Związku Bokserskiego Zbigniewa Górskiego, aby rozszerzyć grono odznaczonych. I to mi się udało, finalnie znalazł się w gronie czterech odznaczonych.

Jaki był pana ojciec?
- Zawsze miał swoje zdanie. Można powiedzieć, że był "kogutem" nie tylko w wadze, w której boksował, ale również w życiu.
Czyli czupurny, stawiał się?
- Miał swoje zdanie i czasem lubił to zdanie pokazać. Dam przykład: w reprezentacji Polski trener Feliks Stamm jakoś chciał go nakierować na boksowanie z pozycji klasycznej, a ojciec był mańkutem. I koniec tematu, nie dał się przestawić. Ta jego słynna pozycja, czyli zajstep w przykurczu, niemal w półprzysiadzie, z którego potrafił zerwać się do ataku i trafić przeciwnika na wątrobę. Ojciec boksował bardzo mądrze, z obrony, w jego walkach nie było bijatyki. To był boks w klasycznym wydaniu bardzo zaawansowany technicznie. Natomiast, wracając do pytania, przyznaję, że ojciec nie był łatwy, jeśli chodzi o charakter.
W 1957 roku zdobył brązowy medal Międzynarodowych Igrzysk Sportowej Młodzieży w Moskwie. W półfinale przegrał na punkty z Włochem Paolo Spinettim, późniejszym triumfatorem.
- Ranga tych zawodów była bardzo wysoka, a w stawce zawodnicy, którzy później boksowali na igrzyskach olimpijskich. Z tych opowieści, które ja znam, ojciec tylko dlatego przegrał z Włochem, że dyrygujący sędziowaniem Rosjanie obawiali się, iż w finale ich radziecki pięściarz (Aleksiej Zasuchin - przyp. AG) zostanie rozniesiony przez Polaka. To dlatego ojciec niejednogłośnie, stosunkiem 2-3, przegrał z Włochem. Paradoks sytuacji polegał na tym, że Spinetti stłukł w finale Rosjanina na kwaśnie jabłko. Tego, co brakowało w karierze sportowej ojca, to wyjazd na igrzyska. Najbliższy był tego przed olimpiadą w Rzymie, ale ostatecznie nie został wybrany. Proszę pana, mój ojciec całe życie nikomu nie klaskał. On wychodził z założenia, że jeśli jest się dobrym, uczciwym i szczerym w tym, co się robi, to nie trzeba klaskać. Jego zdaniem ludzie powinni to docenić z samego faktu tego, co widzą.

Czyli był sportowcem dumnym, pewnym tego, co sobą reprezentuje?
- Może nie tyle dumny, bo to mogłoby sugerować zadufanie w sobie. On po prostu uważał, że jeśli daje się z siebie uczciwą jakość, przykładając się do pracy na sto procent, to o uznanie nie trzeba zabiegać. Ojciec wstawał rano i jeszcze, będąc ligowym zawodnikiem, biegł z ulicy Smoluchowskiego na Kopiec Kościuszki, chociaż nikt mu nie kazał tego robić. Po powrocie wypijał bulion i szedł na halę Wisły na pierwszy trening, a po południu miał jeszcze drugie zajęcia. Ta ciężka, systematyczna praca, dawała później owoce w ringu, gdzie ojciec, przy swoim stylu, na pełnym gazie poruszał się przez trzy rundy, każda po trzy minuty. U niego nawet w ostatniej minucie pojedynku nie brakowało "powera", bo na to pracował każdego dnia właśnie tym bieganiem. I było go stać, żeby jeszcze przyspieszyć i podkręcić tempo. Niech pan sobie przypomni, jak na początku kariery amatorskiej boksował Andrzej Wawrzyk. A obecny trener sekcji Tomek Winiarski? To właśnie była szkoła mojego ojca, która wynikała z nakładu rzetelnej pracy. I dlatego tata nie zwykł się nikomu kłaniać. Ale nie z powodu tego, że czuł się lepszy, bo on nigdy nie uważał się za lepszego. Zawsze był w cieniu. Nawet pamiętam, że gdy nieraz "ciągnąłem" go na wywiad, to finalnie szedł, ale nigdy nie była to jego intencja. Kiedyś w rozmowie w cztery oczy stwierdziłem, żeby popatrzył, jak wiele rzeczy przy boksie zrobiliśmy razem i dodałem: "tata, ja społecznie haruję na ciebie". A w odpowiedzi usłyszałem: "ale dzięki mnie jesteś w mediach". No jestem, tato, bo ciebie promuję - odparłem.
Wielokrotnie miałem wrażenie, że pana tata był niejako zawstydzony, żeby nie powiedzieć zakłopotany tym, jak zabiegał pan o jego eksponowanie.
- Tylko jak można było go nie eksponować, skoro był żywym, chodzącym przykładem prawdziwego sportowca? Właściwie nie pił alkoholu i całe życie nie palił papierosów. Nigdy nie interesował się używkami. Jadł też z wyczuciem, dlatego do końca miał nienaganną sylwetkę. Przykładem mógł być dla wszystkich, w tym pod względem edukacji, bo przecież studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. A gdy został trenerem, to chodził do szkół swoich podopiecznych i dowiadywał się o oceny. Jeśli ktoś narozrabiał, brał go za ucho, ale również szedł go wytłumaczyć. A gdy udział w zawodach wpływał na oceny, to wstawiał się u nauczycieli, by pozwolili chłopakom je poprawić. Mój ojciec naprawdę był kimś na wzór wychowawcy trudnej młodzieży. Przy czym dla nas, swoich dzieci, miał niewiele czasu.

Jako młody chłopak odczuwał pan deficyt braku ojca w domu?
- Nie da się tego ukryć, że trochę go brakowało. W pewnym momencie było to poczucie braku, choć w szkole średniej już inaczej patrzyłem. Na początku technikum, w którym bardzo mocna była sekcja zapasów, pochwaliłem się, że mój ojciec jest trenerem boksu w Wiśle. W końcu mając 160 cm wzrostu i drobną posturę czymś chciałem w męskim towarzystwie zaszpanować. Doprowadziło to do klasycznej szkolnej intrygi i najpierw na korytarzu, a później już poza szkołą, musiałem stoczyć walkę z chłopakiem z równoległej klasy. Nic wielkiego nam się nie stało, ale do domu wróciłem trochę "oberwany", z rozdartą marynarką i rozbitymi okularami, na co ojciec się wkurzył. Usłyszałem, że ma nas trójkę na utrzymaniu i codziennie nie będzie kupował nowych ciuchów. Zacząłem się bronić, że przecież walczyłem o honor rodziny, na co kazał mi się popatrzeć do lustra, jak wypadła ta obrona. W końcu powiedział: "dobra, chcesz bronić honoru, to od jutra będziesz obowiązkowo chodził trenować boks trzy razy w tygodniu".
I jak pan zareagował?
- Zastosowałem się i tak chodziłem przez cztery lata. Ojciec prowadził wtedy juniorów Wisły, a ja przy nich odbywałem całe, pełne zajęcia, jedynie z wyłączeniem sparingów. Miałem siłownię, zręcznościówkę, gimnastykę, koszykówkę, piłkę nożną, saunę.

Domyślam się, że w końcu musiała przyjść weryfikacja nabytych umiejętności?
- Oczywiście. W czwartej klasie na praktykach, w rejonie Kielc, wyniknęło zamieszanie, ale historia była już zupełnie inna. Nie dałem się trafić, pokazałem trochę rzeczy, których nauczyłem się na treningach i już nie można było mnie byle jak potraktować. A gdy były tzw. sprawy wychowawcze, czyli ojciec miał mi coś do powiedzenia, to wysyłał chłopaków pod prysznic lub do sauny, a mnie kazał zostać. Zakładaliśmy rękawice, wchodziliśmy do ringu i rozmawialiśmy sobie, jak ojciec z synem. Tyle było z tego dobrego, że przynajmniej miałem jakąś szansę, bo przed pasem nie byłoby ucieczki (śmiech).
Gdy dziś wraca pan do czasów swojej młodości, to jakim ojcem był pana rodziciel? Potrafił być ciepły i uczuciowy, czy bardziej stawiał na chłodne wychowanie?
- Ojciec miał taką naturę, że był chłodny. Taki miał charakter i myśmy o tym wiedzieli. Ojciec w istocie nie okazywał uczuć, ani się nie rozczulał, ale to nie znaczyło, że wielu spraw głęboko nie przeżywał. Gdy zmarła moja mama, miałem 7 lat, ale do dzisiaj pamiętam, a zamykając oczy ciągle to słyszę, jak ojciec płakał, gdy zadzwonili ze szpitala z tą informacją. Płakał strasznie, to było wręcz niewiarygodne. Z dnia na dzień, funkcjonując w pełnym gazie, został z dwójką dzieci, więc nie miał lekko. W każdym razie nie umiał okazywać uczuć na zasadzie, że tak powiem, nachalności. Mnie imponowało jego męstwo, bo tata się nie odwracał, gdy komuś działa się krzywda. Reagował na przykład w tramwaju lub na przystanku, gdy ktoś się awanturował. Znieczulica była mu obca. Kiedyś nawet zwróciłem mu uwagę, żeby nie wchodził w grupy chuliganów, bo ktoś może zrobić mu krzywdę na przykład nożem, ale on nigdy nie kalkulował. Coś nieprawidłowego, czyli wandalizm lub krzywdzenie słabszego, było dla niego nieakceptowalne i z miejsca interweniował. Teraz moim pragnieniem jest, aby turniej o "Złotą Rękawicę Wisły" nosił nazwę im. Teofila Kowalskiego. Według mnie to bezdyskusyjne, gdy mówimy o pomysłodawcy tych organizowanych od kilku dziesięcioleci zawodów.
Rozmawiał Artur Gac
