Artur Gac, Interia: Od gali w Katowicach minęło dopiero kilka dni. Wszystkie myśli w pana głowie bez przerwy orbitują wokół tego, co wydarzyło się na ringu w Spodku? Patryk Szymański: - Może niekoniecznie myślę tylko o tym, co miało miejsce w ostatnią sobotę. Przed oczami przebiega mi całe moje sportowe życie, które trwało dwadzieścia lat. Widzę, jak po raz pierwszy pojawiłem się na sali bokserskiej, a było to w 1999 roku. Od tamtego momentu miałem jeden cel i jedno marzenie, czyli zostać mistrzem świata. Takie miałem plany, ale mimo znakomitych przygotowań i świetnej dyspozycji do ostatniej walki, czegoś zabrakło. Stąd na ten moment decyzja, którą podjąłem przed pojedynkiem, że porażka oznacza rozbrat z boksem. Nieważne, że ta walka zapisała się w historii i tak dużo się o niej mówi, bo finałem była moja przegrana i reszta w ogóle się nie liczy. Okoliczności są bardzo smutne, ale 20-lecie brzmi całkiem dumnie. Troszkę tych lat spędził pan w sporcie. - Mimo młodego wieku, sporo lat się nazbierało, bo poświęciłem temu właściwie całe dotychczasowe życie. Może lepiej, że koniec przychodzi wcześniej niż później, bo mam dopiero 26 lat i mogę jeszcze ułożyć inne plany na swoje życie. Choć nie ukrywam, że na pewno mocno będzie mnie ciągnąć do boksu, bo kocham ten sport. Nie trenowałem go tylko po to, by coś uprawiać, ale znalazłem pasję, której oddawałem się bez reszty każdego dnia. Dlatego wiem, że przede mną niełatwy okres w życiu. Czy dzisiaj ma pan przekonanie, graniczące z pewnością, że mimo deklaracji nie zdarzy się tak, iż upłynie rok, dwa lub trzy i jednak - wzorem innych zawodników - głód boksowania oraz pokusa powrotu okażą się silniejsze, a tym samym wróci pan do ringu? - Myślę, że jeśli już, to na pewno zrobiłbym to dużo wcześniej, bo na pewno nie po roku, nie mówiąc już o dłuższym czasie, gdy byłbym pewny swojej decyzji w stu procentach. Przyznam, że dużo ludzi ze środowiska cały czas mnie namawia i próbuje mi przetłumaczyć, że może warto wycofać się z deklaracji. Jednak to moja decyzja i, na dzień dzisiejszy, tego się trzymam. Nie chcę nikogo oceniać, ale uważam, że w tak niełatwym dla pana czasie, chyba bardziej przydałby się panu spokój i budowanie przeświadczenia, że podjął pan słuszną decyzję, zamiast odwodzić pana od tego? - Niby tak, ale powiem panu, że mam spokojną głowę. Przed walką już wszystko sobie ułożyłem i postanowiłem, że mierzę wysoko, albo w ogóle. Teraz czuję, że nie wiem, czy byłbym w stanie osiągnąć to, co mi przyświecało. A bycie średniej klasy zawodnikiem i boksowanie przez lata w Polsce, nawet dając dobre i emocjonujące walki, na pewno mija się z moim celem i marzeniami. Dlatego nie zamierzam tego robić. To jeszcze dopytam: powiedział pan, że długi rozbrat z ringiem definitywnie będzie oznaczał koniec. A gdyby pojawił się jakiś impuls za miesiąc lub dwa, to co wtedy? - Przyznam szczerze, że nie wiem... Wszystko będzie zależało od tego, jak będę się czuł. Głód boksu będzie z pewnością. Zresztą tak naprawdę już schodząc z ringu w Katowicach czułem sportową złość, tym bardziej że przegrałem wygraną walkę. Doświadczenie, które w tak młodym wieku już zdobyłem, pewnie mogłoby zaprocentować w przyszłości, ale na dzień dzisiejszy jestem psychicznie rozbity. Ta walka kosztowała mnie bardzo wiele pod względem emocjonalnym, bo fizycznie nie czuję żadnego uszczerbku. Poza lekkim rozcięciem nad lewym okiem, nie mam żadnego śladu. Dlatego wszystko sprowadza się do urazu psychicznego, ponieważ mierzyłem bardzo wysoko, a przegrałem z rywalem tej klasy. Czy już dzisiaj jest pan w stanie wskazać konkretny moment, przyczynę, sytuację lub splot zdarzeń, które sprawiły, że ta bardzo obiecująco rozwijająca się kariera nagle wyhamowała, a w konsekwencji stało się to, o czym teraz rozmawiamy? - Nie chcę nikogo obwiniać i szukać winnego... Po prostu takie jest życie. Uważam, że u góry wszystko jest pisane. Jednak szkoda, bo myślę, że gdyby wszystko układało się tak, jak było na początku, to dzisiaj rozmawialibyśmy o innej perspektywie, a nie o końcu mojej kariery. To zapytam inaczej: gdyby istniała cudowna machina cofnięcia czasu, to przestawiłby pan ją do którego momentu i co w tym miejscu zrobiłby pan inaczej? - Gdyby tak się dało, to cofnąłbym się w okolice swojej drugiej walki zawodowej... Aż tak? Czyli powrót w bardzo odległą przeszłość. - Po prostu myślę, że od początku kariery był mi potrzebny jeden trener, z którym przez dłuższy czas bym pracował i się rozwijał. Jednak to, co działo się na poziomie promotorów, też odbijało się na moim przygotowaniu i nie wszystko szło w tę stronę, w którą powinno. Muszę dodać, że teraz Mateusz Borek naprawdę umożliwił mi takie przygotowania i rozwój, jakie miałem jedynie przed pierwszą walką zawodową w 2012 roku, gdy po raz pierwszy pojechałem do Mariusza Kołodzieja do Global Boxing. Pamiętam, że wszystko było dopięte na ostatni guzik, a ja mogłem skupić się tylko na treningach. Później były różne komplikacje, tak naprawdę w większości nie z mojej winy, ja starałem się szukać najlepszego rozwiązania. Jednak bywały problemy z trenerami, albo komuś coś nie pasowało i wiecznie było coś nie tak. A jaka decyzja w największym stopniu obciąża pana konto? - Mogę wskazać dwa takie momenty. Pierwszy, gdy zgodziłem się na trenera Chico Rivasa i drugi, gdy po namowach przystałem na walkę z Jose Antonio Villalobosem. Czyim pomysłem był trener Rivas? - Mojego nowego współpromotora, Leona Margulesa. To jego bliski współpracownik, więc dobór takiej opcji był wygodny. A z kolei kto namawiał pana na pojedynek z Villalobosem? - Promotor gali, czyli Andrzej Wasilewski. Uważam, że po walce z Wilky’m Campfortem, zamiast dać mi odpocząć i pozwolić przygotować się do kolejnej walki, za szybko wróciłem, trochę na wariackich papierach. Myślę, że gdyby ta kariera cały czas była prowadzona planowo, poprzez stopniowe podnoszenie poprzeczki, to całość mogła wyglądać zupełnie inaczej. Niestety stało się inaczej, ale nie szukam "sprawców". Powiem więcej, sam jestem temu wszystkiemu winny, bo przecież nie byłem ubezwłasnowolniony. Sam się zgadzałem i, choć namawiany, to świadomie podejmowałem decyzje. Na początku pana kariery widać było, że jest konkretny plan i pomysł w dłuższej perspektywie, szczebel po szczebelku. - Dokładnie tak właśnie było. Wszystko wyglądało bardzo fajnie, choć nie da się ukryć, że już wtedy było bardzo ciężko w kwestiach trenerskich. Pierwsza, dłuższa stabilizacja, była przy Piotrze Wilczewskim, z którym współpraca wyglądała bardzo fajnie. Jednak, z różnych przyczyn, została zerwana i rozpoczęło się szukanie kogoś nowego w Ameryce. Pojawiała się albo bariera finansowa, albo coś jeszcze innego. Teraz miałem nadzieję, że z Gusem Currenem wrócę na odpowiednią ścieżkę i paradoksalnie myślę, że wiele zmieniłem na plus. W walce wprawdzie coś nie zagrało, ale byłem świetnie przygotowany i to było widać w pierwszej rundzie. Jednak już w drugiej odsłonie zadziało się coś, co trudno mi wyjaśnić, bo przecież równie świetną pracę wykonałem z Jakubem Chyckim, więc pod względem fizycznym i kondycyjnym zrealizowałem optimum. Całe pana nieszczęście w walce z Talarkiem zaczęło się od ciosu na dół, który doprowadził do pierwszego nokdaunu w drugiej rundzie. Miałem wrażenie, że ten cios nie tyle zranił pana fizycznie, co kompletnie - w jednej chwili - zdewastował pana psychikę. - Ma pan na myśli, że nie zniosłem tej sytuacji psychicznie i posypał się mój plan na walkę? Tak jest. - Sam się nad tym zastanawiam... Między innymi dlatego wcześniej rozpocząłem współpracę z psychologiem Damianem Salwinem, który pracuje także z piłkarską reprezentacją Polski. Damian był na walce, a wcześniej przebywał ze mną w szatni, dlatego wychodząc do ringu czułem się naprawdę świetnie pod względem mentalnym. Jednak w ringu może faktycznie, w ułamku sekundy, uleciała ze mnie cała pewność siebie, ale w tej chwili nie potrafię tego opisać. Może właśnie to taki syndrom, pojawiający się u niektórych sportowców, a bolesny zwłaszcza w sztukach walki, że przyjęty cios w podświadomości rujnuje zawodnika mentalnie i wysysa z niego całą energię. - Powiem panu, że mam swoje dwie sugestie na temat tej walki, ale na razie nie chcę o tym mówić głośno. Jednak generalnie, pod względem umiejętności czysto bokserskich, czułem się dziesięć klas lepszy od Talarka, lecz to jego determinacja, presja i chęć zwycięstwa niestety wzięły górę. I nie chce pan uchylić rąbka tajemnicy na temat tych dwóch kwestii? - Najpierw chcę dać sobie czas, by wszystko posprawdzać. Niemniej mogę przyznać, że jednym z tych aspektów jest właśnie psychika i możliwe, że dzieje się ze mną tak, jak pan powiedział. Mam charakter zbytniego perfekcjonisty i w tym moim perfekcyjnym planie, gdy jeden element się załamał, mój plan w jednej chwili mógł się posypać. Choć też szczerze powiem, że już po pierwszej rundzie, która przecież poszła planowo, już czułem, że coś jest nie tak, więc niekoniecznie musiał zaważyć pierwszy nokdaun. To ciężki temat, bo dwadzieścia lat życia poświęciłem, by do czegoś dojść w boksie. Po to kładłem się spać, by wcześnie rano rozpocząć trening, a jadłem śniadanie, by mieć niezbędną energię do sumiennej pracy. Teraz muszę znaleźć sobie nowy cel w życiu, żeby z przyjemnością zająć się czymś innym. Mówi pan o pełnym profesjonalizmie i całym życiu poświęconym pełnemu reżimowi treningowemu, ale czy możliwe - o czym parokrotnie słyszałem z kilku źródeł - że pana psychiki do tego trudnego sportu nie budował komfort mentalny, w sensie zaplecza finansowego ze strony rodziców? - Cieszę się, że podjął pan ten wątek, który zawsze mnie ciekawił. Całe życie wszyscy dookoła twierdzą, że moi rodzice są zamożnymi osobami, a tak kompletnie nie jest. Natomiast na pewno mogę powiedzieć, że mój tata był gotowy odmówić sobie wyjazdu na wakacje, czy gorzej zjeść, a wszystko to przeznaczyć dla mnie na sport. Moje potrzeby zawsze traktował priorytetowo. Jednak wcale nie było tak, że ja w domu miałem wszystko i pławiłem się w luksusach. Te pieniądze, które mój tata mógł wydawać na swoje lepsze życie, przeznaczał na mnie, bym mógł przygotowywać się do walk i jeździć na zawody. Jednak podkreślam, że tata nie brał tych pieniędzy z jakiejś magicznej kupki. Mój boks traktował, jak inwestycję. Nawet moja siostra akceptowała to, że od rodziców nieraz mogła otrzymać coś mniejszego, bo tyle kosztowało moje boksowanie. Mieliśmy wspólny plan, którego zwieńczeniem miała być walka o mistrzostwo świata. Słyszę, że rozchmurzył pana ten wątek. - Trochę tak (śmiech). Ile to razy słyszałem, że mam zamożnych rodziców, pieniędzy pod dostatkiem, a w perspektywie firmę do przejęcia. Jednak to nie jest prawda. Wszystko, do czego dochodzę, jest poparte ciężką pracą. A to, że miałem trochę lepiej niż inni zawodnicy, to właśnie zasługa taty, który zawsze mocno we mnie wierzył i dbał, bym miał jak najlepsze zaplecze. Który moment kariery, czyli jak mniemam wygraną, najmilej pan wspomina? - Bezapelacyjnie moje największe zwycięstwo, czyli walkę z Campfortem, który nieco wcześniej był pretendentem do tytułu mistrza świata wagi superpółśredniej. W roli faworyta stawiany był przeciwnik, ale pokonałem go jednogłośnie na punkty i przez dziesięć rund w ani jednej sekundzie nie czułem zagrożenia z jego strony. Miałem wrażenie, że po tym pojedynku zacznie się większa kariera, ale z nieznanych mi przyczyn był właśnie duży nacisk na pojedynek w Polsce. Później doszedł do tego konflikt moich promotorów z Alem Haymonem, przez który nie boksowaliśmy w Stanach Zjednoczonych na galach PBC. W konsekwencji nastąpiło wyhamowanie kariery, walki raz w roku i chaotyczne decyzje. Może pan wymienić, ile dokładnie trenerów miał pan na przestrzeni 21 walk zawodowych? - To kolejny temat, który często był poruszany i miał działać na moją niekorzyść, jakobym miał bardzo wielu trenerów, co nie było prawdą. Bo na przykład, gdy dzięki panu Mariuszowi Kołodziejowi pojechałem na miesiąc do Giennadija Gołowkina, to jego szkoleniowiec Abel Sanchez nie był moim trenerem. I tego typu przygód miałem kilka. A fakty są takie, że na początku moim trenerem był Juan de Leon, którego uważam za bardzo dobrego szkoleniowca, ale później z niezależnych ode mnie przyczyn nastąpiło rozstanie. Pamiętamy, że chodziło o wpadkę dopingową Mariusza Wacha po walce z Władymirem Kliczką, gdy trenerem był właśnie de Leon. - Tak jest, ale jak powiedziałem, to działo się jakby poza mną, natomiast rzutowało na moją sytuację. Później rozpoczęła się współpraca z trenerem Wilczewskim, bowiem nie liczę epizodu z Jamesem Alim Bashirem, co było opcją tymczasową. Następnie nastąpił okres wspomnianej pracy z Rivasem, który uważam za czas stracony. Teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że cenię ostatniego trenera Currena, z którym bardzo się zżyłem. Wkrótce muszę się z nim spotkać i porozmawiać na temat walki, jakie są jego wnioski, co w pewien sposób będzie warunkowało moją ostateczną decyzję, choć postanowię to, co ja będę czuł. Po rozmowach z Gusem i Kubą będę dużo mądrzejszy i będzie jeszcze czas, by wszystko przetrawić. Jaka będzie pana nowa aktywność? - Może zostanę w boksie, ale w innej roli? Gotowego planu jeszcze nie mam, na razie cieszę się rodziną, bo ostatnie trzy miesiące spędziłem poza domem. Boli mnie, że mimo tak perfekcyjnych przygotowań, taki jest finał i muszę odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Choć wyznam szczerze, że jeśli nawet wygrałbym walkę z Talarkiem, ale po takim scenariuszu i z tą ilością nokdaunów z mojej strony, to podjąłbym taką samą decyzję. A to ciekawe, dotąd nie mówił pan o tym głośno. - Przed walką powiedzieliśmy sobie z Mateuszem Borkiem prosto w twarz, że mam wyjść i zdominować Talarka, udowadniając na jego tle niewątpliwie wyższą klasę sportową. Widocznie Talarek jest lepszy ode mnie w innych aspektach, które dużo trudniej wytrenować. U mnie pojawiła się chwila zwątpienia i, jakby poza świadomością, odpuściłem ten pojedynek. Rozmawiał Artur Gac