PAP: Jakie ma pan wrażenia z Nowego Jorku? Kamil Szeremeta: - Jestem drugi raz w tym mieście. Po raz pierwszy byłem tu w 2014 roku, kiedy przygotowywałem się do walki z Rafałem Jackiewiczem. Spędziłem tu dwa miesiące. Mieszkałem na Brooklynie i podobało mi się. Teraz jednak mieszkam na Manhattanie i to robi wrażenie. Oczywiście za pierwszym razem byłem bardziej zachwycony tym miastem, ale tylko przez pierwszy tydzień. Dobrze mieszka mi się w Białymstoku i nie zamienię tego miasta na żadne inne. Jak przebiegają przygotowania do sobotniej walki z Meksykaninem Oscarem Cortezem (27 wygranych i cztery porażki)? - Mam zapewnione świetne warunki do treningów. Wszędzie mam blisko, ponieważ zostałem zakwaterowany w pobliżu hali Madison Square Garden i widzę ją z okna mojego pokoju. Bardzo blisko mam również do sali treningowej. Wszystko jest dobrze zorganizowane. Pozostaje tylko osiągnąć limit wagowy, ale z tym nie będę miał problemów. Mieszka pan w pobliżu legendarnej hali. Patrzy pan na nią z okna, aby się z nią oswoić? - Nie, bo traktuję ją jak każdą inną. Ring wszędzie jest taki sam i tak jak zawsze będę musiał dać z siebie sto procent. Oczywiście to mój debiut w USA, ale póki co nie czuję presji. Chcę wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności i mam nadzieję, że przeciwnik wysoko zawiesi mi poprzeczkę. Trema może się pojawić tuż przed pojedynkiem? - Nie wykluczam tego. Póki co niczego takiego nie odczuwam, ale to może się zmienić w dniu walki. Madison Square Garden nazywana jest mekką boksu. Jakie miał pan wyobrażenie o tej hali? - Szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś innego. Kiedy pięć lat temu przyszedłem ją zobaczyć, to nieco się rozczarowałem. Jednak sam fakt, że wystąpię w tej hali, przemawia do wyobraźni. Przecież występ na takiej gali, to marzenie każdego zawodnika. Nie chcę zawieść polskich kibiców i wygram tę walkę. Jak ocenia pan swojego rywala? - Niestety nie miałem dostępu do jego ostatnich walk. Oglądałem jego pojedynki sprzed siedmiu lat i obecnie raczej jest w gorszej formie. Wiem tylko, że w lutym przegrał przed czasem z Hugo Centeno Jr, który nie jest wielkim wojownikiem. Z angielskim promotorem Eddiem Hearnem podpisał pan kontrakt na trzy walki. Były jakieś wątpliwości przy podpisywaniu umowy? - Najmniejszych. Nie ma innej drogi rozwoju, jak związanie się z największym obecnie promotorem boksu na świecie. Jestem wdzięczny również Andrzejowi Wasilewskiemu, że mnie do tego doprowadził oraz trenerowi Fiodorowi Łapinowi, że jest tutaj ze mną. Walką wieczoru podczas sobotniej gali w Nowym Jorku będzie pojedynek o mistrzostwo świata w wadze średniej pomiędzy Kazachem Giennadijem Gołowkinem a Ukraińcem Siergiejem Derewianczenką. Jest pan gotowy, aby walczyć ze zwycięzcą? - Kiedy, jak nie teraz? 11 października kończę 30 lat. To najlepszy wiek, aby odnieść sukces. Jest się na najwyższym szczeblu swoich umiejętności, a jednocześnie dojrzałym psychicznie. W USA z dobrej strony pokazał się inny polski pięściarz tej kategorii Maciej Sulęcki. Zazdrościł mu pan wielkich walk w USA? - W żadnym wypadku, bo zasłużył sobie na to, a ja wiedziałem, że przyjdzie również moja szansa. Znamy się od 12. roku życia i wspieramy się. Oczywiście chciałbym walczyć z rywalami, z którymi ostatnio walczył Maciek: Demetriusem Andrade, Gabrielem Rosado czy Danielem Jacobsem. To znane nazwiska w USA i walcząc z nimi wspiąłbym się na szczyt. Z Jacobsem znam się ze sparingów, ale to co innego niż walka. Wierzę w swoje umiejętności, bo ciężko na to pracuję. Komu zadedykuje pan ewentualne sobotnie zwycięstwo? - Rodzinie, a przede wszystkim mojemu synkowi, który ma przyjść na świat 24 grudnia. To będzie wspaniały prezent gwiazdkowy i moja największa motywacja. Przegrałem zakład z żoną, która kiedyś pracowała w zakładach bukmacherskich i hazard nie jest jej obcy. Ja stawiałem na córkę, a ona na syna. W ramach wygranej może wybrać imię dla syna, ale muszę je zaakceptować. Z Nowego Jorku Marcin Cholewiński