Panowie stanęli naprzeciw siebie 11 lutego 1990 roku na ringu w Japonii. To miało być przetarcie dla Mike'a przed dopinaną już walką z Evanderem Holyfieldem (23-0, 19 KO). Bo tylko wojownik z Atlanty uchodził za godnego rywala dla "Żelaznego". W zasadzie wszystko było dopięte na ostatni guzik i czekano na ostatnią formalność - gładkie zwycięstwo championa. Pojedynek z Holyfieldem miał się odbyć 18 czerwca 1990 roku w Atlantic City. Tyson zgodził się na minimalną, gwarantowaną gażę w wysokości 22 milionów dolarów. Holyfield zarobiłby gwarantowane 11 milionów. Te sumy wzrosłyby zapewne przy dobrych wpływach z PPV. Kursy 42:1 Bukmacherzy nie mieli wątpliwości, kto jest faworytem potyczki w Tokio. Stawiali na kolejną łatwą robotę mistrza w stosunku 42 do 1! - To nie odzwierciedla panujących przed walką nastrojów. Tak naprawdę w opinii ludzi stosunek ten wynosił milion do jednego. Nikt nie dawał nam żadnych szans - wspomina John Russell, trener ówczesnego challengera. Co ciekawe na kilkanaście dni przed terminem tego starcia pewien kibic postawił u bukmachera tysiąc dolarów na Douglasa. Na pewno nie pożałował. No chyba tylko tego, że nie zaryzykował więcej... "Buster" miał talent i wszyscy eksperci to widzieli. Ale widzieli też inne sprawy. Lenistwo na treningach, a przede wszystkim podejrzane serce do walki. Wytykano mu, że kontrolował pojedynek z Tonym Tuckerem w 1987 roku o wakujący pas IBF w pierwszej fazie, lecz opadł z sił, trochę odpuścił i przegrał przez TKO w dziesiątej rundzie. James i tak miał bardzo dobre CV przed wyprawą do Japonii. Na rozkładzie pokonanych widniały nazwiska dawnych championów - Grega Page'a i Trevora Berbicka, a także przyszłego mistrza - Olivera McCalla. Tego ostatniego wypunktował zresztą pół roku wcześniej, na rozpisce gali Tyson vs Williams (TKO 1) w Atlantic City. Dla Douglasa i Tysona był to ostatni występ przed podróżą do Tokio. Urodzony i zamieszkały na stałe w Columbus w stanie Ohio pretendent miał się od kogo uczyć. Jego ojciec - Bill Douglas, był bardzo dobrym zawodowcem, mającym na koncie na przykład remis ze sławnym Donem Fullmerem. Syn był wyższy, cięższy i silniejszy. I od najmłodszych lat miał kontakt z boksem. - Ojciec zabrał mnie na salę bokserską, gdy miałem dziesięć lat. Był dla mnie dużo bardziej wymagający niż dla innych. W wieku piętnastu lat zrezygnowałem na dłużej z boksu amatorskiego. Kiedy więc rozpocząłem karierę zawodową sześć lat później, pewnych rzeczy musiałem uczyć się na nowo - wspomina Douglas, który w pewnym momencie wolał grę w koszykówkę niż boks. Ale ojciec tak łatwo nie zamierzał mu odpuścić. Po treningu koszykarskim, późniejszy mistrz musiał stawić się również na salce bokserskiej. Bolesna strata mamy Na dwadzieścia trzy dni przed walką wszystko się zmieniło. Douglas przeżył największą tragedię w życiu. Na skutek udaru zmarła jego ukochana mama. To go złamało, ale zarazem umocniło. Gdy zdecydował, że jednak zawalczy, zadedykował ostatnie dni obozu przygotowawczego, lecz przede wszystkim samą walkę, zmarłej mamie. W ten sposób z utalentowanego pięściarza bez serca do walki przemienił się w trzy tygodnie w wygłodniałego wilka, który wyszedł do bestii bez żadnego strachu. - Powiedziałem swoim trenerom, że zawalczę. Byłem jeszcze bardziej zdeterminowany niż wcześniej. Z perspektywy czasu uważam nawet, że śmierć mamy mi pomogła w tej walce. Ona chciałaby, żebym poleciał i walczył. Więc tak zrobiłem i poleciałem tam ze zdwojoną siłą i motywacją. Czego mógłbym się bać zaraz po śmierci mamy? W ogóle nie obawiałem się w tamtym momencie Tysona. Obóz Jamesa trwał pełne dziewięć tygodni. Do Japonii poleciał siedemnaście dni przed wyjściem do ringu. I mógł spokojnie przygotowywać się do startu. Nikt nie zawracał mu głowy. - Kiedy odbyła się konferencja prasowa, zostaliśmy rozdzieleni. Na rozmowy z Tysonem sala pękała w szwach. Trzeba było dostawiać krzesełka, nie było nawet miejsca pod ścianami. Gdy przyszła pora na mnie, nie było prawie nikogo. A do tego ci, którzy przyszli, pytali mnie na przykład o to, jaki kolor spodenek wybrałem na ten pojedynek. Albo kiedy się urodziłem. Na jednym z ostatnich treningów James usiadł, zakrył się ręcznikiem i rozpłakał, wspominając mamę. Rozkleił się, ale po kilku minutach wrócił do ciężkiego treningu. Był bardzo skoncentrowany, natomiast mistrz zajmował się kręceniem kolejnych filmów reklamowych, dawał dziesiątki wywiadów, a nie miał również zamiaru odpuścić płci pięknej i kilka "wojen" z miejscowymi dziewczynami również stoczył. Słabszą formę było widać już na sparingach. Na jednym z nich, dwa i pół tygodnia przed pojedynkiem, kontrą z prawej ręki powalił go wspomniany już Greg Page. Mike ważył również za dużo i na samym końcu bardziej zbijał kilogramy, niż trenował do walki bokserskiej. Poza ringiem miał coraz większe kłopoty. Wcześniej wziął kosztowny rozwód z Robin Givens, a pod koniec 1989 roku uległ wypadkowi. Do dziś niektórzy twierdzą, iż była to nieudana próba samobójcza. W każdym razie Tyson radził sobie z rywalami w ringu, lecz poza nim przegrywał często z samym sobą. Dwie walki wcześniej Kevina Rooneya - wychowanka i następcę Cusa D'Amato, w narożniku championa zastąpił mniej charyzmatyczny Aaron Snowell. - Kiedy Mike wychodził do ringu widziałem, że nie jest w szczytowej formie. Zresztą słyszało się plotki, że nie do końca ciężko przepracował ostatnie dni, będąc już na miejscu w Japonii. Po pierwszej rundzie wiedziałem już, że Mike będzie miał trudny wieczór - stwierdził potem Rooney. "Skazywano mnie na pożarcie" - Każdy spodziewał się mojej szybkiej porażki, być może nawet w pierwszej rundzie. A ja czułem się pewny swego i chciałem to okazać. Wiedziałem, że nikt poza moim wąskim sztabem nie daje mi szans i chciałem to obrócić na swoją korzyść. Zresztą już przed Tysonem wygrywałem walki, które miałem niby przegrać. Przed walką w Tokio skrzyżowałem pięści z kilkoma naprawdę dobrymi, chociaż niedocenianymi dzisiaj zawodnikami. Dzięki temu zdobyłem niezbędne doświadczenie i wierzyłem w siebie. Tylko Tyson był wtedy na tyle mocny, że nikt nie zwracał uwagi na moje zwycięstwa i skazywano mnie na pożarcie. Cztery dni przed walką Dave Anderson z New York Times napisał: "Jedyną osobą, która może pokonać Tysona, jest sam Tyson. Nie trenując, nie przywiązując należytej uwagi do swoich obowiązków, albo nie otaczając się poważnymi, doświadczonymi ludźmi w narożniku. Być może szybko rozprawi się z kolejnym rywalem, ale sygnały napływające z Tokio świadczą o tym, że sam sabotuje swoje panowanie na tronie mistrza. Najpierw na deski podczas sparingu powalił go Greg Page. Z kolei na sparingu na tydzień przed walką był podobno zadziwiająco wolny jak na siebie i ospały". Ten niby krótki, mało znaczący raport, okazał się potem scenariuszem walki. Jedynym dziennikarzem na świecie, który typował wygraną Douglasa, był Tim May z Columbus Dispatch. Ale być może tylko dlatego, że był lokalnym dziennikarzem, dobrze znającym się z pretendentem. Swoje trzy grosze dorzucił były już trener, odsunięty Kevin Rooney. - Walka z Frankiem Bruno pokazała, że Mike pracuje z amatorami. On nie szanuje ich zdania. Przyjął za dużo ciosów od Bruno. Powoli traci entuzjazm do treningów i uczenia się nowych rzeczy. Chce tylko zarabiać. Według mnie optymalną wagą Mike'a to maksymalnie 98 kilogramów. Teraz brakuje mu dyscypliny. Podczas ceremonii ważenia mistrz zanotował dokładnie 100 kilogramów. Odchudzony i świetnie wytrenowany challenger wniósł na skalę dokładnie 105 kilogramów, czyli o pięć mniej niż w wygranej walce z McCallem w ostatnim występie. Federacja IBF notowała go na drugim miejscu, WBC na trzecim, zaś WBA na czwartym. Tyson dostał za walkę w Tokio 6 milionów dolarów. Niedoceniany Douglas 1,3 miliona. Ale to i tak było dla niego bardzo dużo, gdyż najwyższa wypłata w przeszłości wynosiła "zaledwie" 200 tysięcy dolarów. - Tyson wszedł do ringu i koniecznie chciał mnie złamać swoim wzrokiem. Szukał moich oczu. Ale ja się nie bałem. Popatrzyłem na niego przez chwilę, a potem nie zwracałem już nawet na to uwagi. Walkę rozegrano w niedzielę z samego rana czasu japońskiego. Wszystko po to, aby pokazać ją w dobrym czasie antenowym w Ameryce w sobotni wieczór. - Siedziałem tuż obok Dona Kinga. Po czwartej rundzie zwróciłem się do niego i spytałem "Czy to naprawdę się dzieje"? Odpowiedział mi: "Nie wiem, o co chodzi, ale nie podoba mi się to co widzę" - wspomina Donald Trump, aktualny prezydent USA, znany kibic boksu. Właśnie po tej czwartej rundzie Tysonowi zaczęło puchnąć lewe oko. A jego narożnik był, jak się później okazało, kompletnie nieprzygotowany do takiej sytuacji. Nie było tam cutmana, który zająłby się kontuzją. Jedyne co zrobił trener, to przykładał w przerwach lód do spuchniętego oka. - Ci ludzie nie znają się na swoim fachu. Nie mogliby nawet trenować ryby jak się pływa - gromił później narożnik Tysona jego dawny trener z czasów amatorskich, charyzmatyczny Teddy Atlas.