"Tadeusz Walasek (kat. średnia, 75 kg) w pierwszej kolejce wygrał 5:0 z Sultanem Mahmoudem (Pakistan), w drugiej zwyciężył 5:0 Teifiona Daviesa (Australia), w ćwierćfinale pokonał 5:0 Frika van Rooyena (Afryka Południowa), w półfinale wygrał 4:1 po bardzo ciężkiej i wyczerpującej walce (najcięższej podczas tych igrzysk) z Eugenijem Fieofanowem (ZSRR) i wreszcie w finale przegrał 2:3 z Edwardem Crookiem (USA), zdobywając srebrny medal. "Porażka" Polaka (sędziowie z Ghany, Jugosławii i Norwegii wskazali na zwycięzcę Crooka, Anglik i sędzia z RPA wypunktowali wygraną Walaska) była chyba najbardziej i najdłużej komentowanym wydarzeniem sportowym w historii naszego piśmiennictwa. Z decyzją sędziów nie mogli się przede wszystkim pogodzić naoczni świadkowie wydarzeń w rzymskim Palazzo dello Sport. Niesamowite gwizdy, buczenie, złorzeczenie i przekleństwa towarzyszyły ogłoszonemu werdyktowi sędziów. Przez 20 minut kibice nie pozwalali rozpocząć następnej walki. Oburzenie było powszechne, także w kraju, mimo iż pojedynek był niewątpliwie wyrównany, a ludzie przyzwyczajeni do niesprawiedliwych werdyktów sędziów, których nikt już zmienić nie mógł" (fragment za olimpijski.pl). Artur Gac, Interia: W tym roku mija 65 lat od igrzysk olimpijskich w Rzymie, gdzie... Jerzy Rybicki, ostatni polski mistrz olimpijski w boksie (Montreal '76): - Tam złoty medal zdobył Kazimierz Paździor. Zgadza się, historycznie drugi, a ogółem jeden z ośmiu złotych w dziejach całego polskiego boksu olimpijskiego. Natomiast chciałem wrócić do losów Tadeusza Walaska, ograbionego ze zwycięstwa w starciu z Amerykaninem Edwardem Crookiem. - No tak, to był wielki przekręt na wielkim zawodniku. Później był on moim trenerem w Gwardii Warszawa. Zanim przyszedł trener Michał Szczepan do Warszawy z Gwardii Wrocław, moim szkoleniowcem był właśnie Tadeusz Walasek. Jako młody chłopak zawsze kierowałem się jego radami. Mówił bardzo trafnie, celnie podpowiadał. Bardzo go sobie cenię. Werdykt w finale kat. 75 kg w Rzymie, stosunkiem 2:3 na niekorzyść Walaska, spotkał się z wielkim oburzeniem. - Tak było, wiele się przez kolejne lata na ten temat mówiło. Polska publiczność była tym faktem oburzona. To dlatego stało się tak, że niedługo po olimpiadzie nasi kibice sfinansowali specjalnie dla niego medal ze złota. Otóż to, jest to historia bez precedensu. Z zebranych pieniędzy i biżuterii wykonano szczerozłoty medal, który pan Tadeusz otrzymał w 1961 roku podczas Bali Mistrzów Sportu. Szczególny był także grawerunek na rewersie, bowiem napisano: "moralnemu zwycięzcy rzymskich Igrzysk - Tadeuszowi Walaskowi". - Bo taka prawda. Tadeusz tej walki nie przegrał. Koniec kropka. Oglądałem ten pojedynek i moim zdaniem był lepszy od przeciwnika. 85-letni Marian Kasprzyk, brązowy medalista z rzymskich igrzysk, uważa tak samo, po latach pamiętając, z kim jego kolega toczył walkę. "Tadeusz nie przegrał z tym Amerykańcem" - od razu rzekł do telefonu. - Ludzie, którzy znają się na boksie, są raczej zgodni w ocenie tego pojedynku. Pierwsza runda mogła pójść na konto Crooka. - Zgoda, ale jeszcze były dwie kolejne, w których Tadeusz był lepszym pięściarzem. Zresztą sam wynik 2:3 pokazuje, że walka była wyrównana, ale na końcu to Polak powinien usłyszeć w ringu, że został zwycięzcą. Po latach rozmawialiście z panem Tadeuszem na ten temat? - On niespecjalnie lubił do tego wracać. Czuł się skrzywdzony przez sędziów. Zawsze złoty medal to jest inna historia. Na końcu mało kto będzie pamiętał, że mistrzem olimpijskim w Rzymie powinien być Tadeusz Walasek, bo ogół będzie widział nazwisko Amerykanina. I ludzie, nie znający historii tego starcia, przyjmą, że lepszym zawodnikiem był Crook. Przyjęło się sądzić, że w grę musiała wejść polityka, bo skoro złoty medal miał już pan Paździor, a wszyscy zakładali, że drugi dla Polski zdobędzie Zbigniew Pietrzykowski (trafił na genialnego nastolatka Cassiusa Claya, znanego później jako Muhammad Ali), to nie może być tak, żeby kraj zza żelaznej kurtyny pokonał w klasyfikacji medalowej amerykańską potęgę. - Na temat polityki nie będę się wypowiadał, bo tego nie wiem. Dla mnie najważniejsze jest to, co działo się w ringu. Parokrotnie oglądałem tę walkę i nie mam wątpliwości, że nasz zawodnik zdecydowanie wygrał dwie z trzech rund. Oglądaliście pojedynek z odtworzenia w większym gronie? - Tego już nie pamiętam. Za to doskonale wiem, kto bardziej zasłużył na zwycięstwo. Jakim człowiekiem był pan Tadeusz? - Wspaniałym. Naprawdę był bardzo dobrym, wręcz aż za dobrym człowiekiem. Jako trener był świetny, ale przy swojej fantastycznej osobowości tolerował pewne rzeczy, których nie powinien. To znaczy, że na zbyt wiele pozwalał zawodnikom? - Otóż to. Gdy przyszedł trener Szczepan, to wszystkich chwycił, jak to się brzydko mówi, za mordy, co moim zdaniem było potrzebne. A u trenera Walaska było dosyć spore rozluźnienie. Zakładał, że jak pozwoli na bardziej partnerskie relacje, to efekt będzie lepszy? - Tak jest, bo przechodził z zawodnikami na "ty", a nie powinien tego robić. To jednak tylko pokazuje, że był bardzo dobrym człowiekiem. A wcześniej był absolutnie wielkim zawodnikiem. Miał kilka wielkich atutów w swoim repertuarze. - Zacząłbym od tego, że miał piękną sylwetkę w ringu, świetną technikę, doskonałą pracę nóg i bardzo zaawansowane wyszkolenie. Uważam go za jednego z najlepszych polskich pięściarzy w historii boksu. Natomiast trudno mi powiedzieć, bo mieliśmy plejadę gigantów, jak wysoko bym go uplasował. A kto jest pana numerem jeden? - Jurek Kulej. Zdobył dwa złote medale olimpijskie, był dwukrotnym mistrzem Europy, wielokrotnym mistrzem Polski. Za same wyniki bardzo go cenię, a poza tym był bardzo przyjacielską osobą. Najpierw był moim trenerem, a później razem współpracowaliśmy. Powiedziałbym, że również był aż za dobrym człowiekiem, tolerującym pewne rzeczy. Czyli podobnie, jak pan Walasek. - To prawda, pod tym względem byli podobni. Na pewne rzeczy przymykali oko. Jeszcze raz powiem, że Tadeusz był wielkim, bardzo wielkim człowiekiem. Kiedyś w rozmowie z red. Januszem Pinderą powiedział pan, że zaczął trenować w warszawskiej Gwardii ze względu na pana Walaska. - Nie ukrywam, że poszedłem na treningi właśnie ze względu na jego osobę. Jego nazwisko, za którym szły tak ogromne sukcesy, wciągnęło mnie jeszcze bardziej w ten sport, bo było dużym magnesem. Gdyby nie Tadeusz Walasek, historia Jerzego Rybickiego być może nigdy by się tak pięknie nie napisała? - Tego nie wiem, wszak moim pierwszym trenerem był wspaniały szkoleniowiec, Antoni Komuda (dwukrotny mistrz Polski - przyp.). To, że do niego trafiłem, także poczytuję sobie za wielki sukces. Istotnie nikt tak nie trzymał tarczy na treningach, jak pan Tadeusz? - Tak, to jest absolutna prawda. Był w tym świetny, doskonale trzymał tarczę. Bardzo lubiłem przychodzić do niego na takie zajęcia, bo rzeczywiście robił to idealnie i w dodatku można było mocno uderzyć. Pod tym względem był jednym z najlepszych. Na czym ta jego technika konkretnie polegała? - Trzymał rękawicę przy klatce piersiowej, czy bardziej na wysokości barków. Nie to, jak robi wielu trenerów, że wyciąga tzw. łapy przed siebie. U niego biło się wszystko na ciało. A dzięki temu, że nie uchylał tej tarczy, człowiek bił ile miał sił, a on to przyjmował. Jeśli trzymał tarczę przypartą do ciała i ktoś taki, jak pan, uderzył go z całych sił, musiał to bardzo odczuwać. - Wtedy jeszcze aż tak mocno nie biłem, bo akurat przeszedłem z juniorów, boksując w kategorii półśredniej. To i tak dowód, że miał wielką krzepę. - Tak, on nawet chłopaków z ciężkich wag brał w ten sam sposób na tarczę. Powiem szczerze, że aż go podziwiałem, bo wszyscy bili, ile fabryka dała. Czym taka technika was premiowała? - Fantastyczną rzeczą, człowiek łapał o wiele lepszą technikę, czucie odległości i walki. Brak sztucznego dystansu sprawia, że ma się naturalną odległość do trenera, czyli do potencjalnego przeciwnika. Ten idealny dystans, który można sobie wyczuć, daje dużą przewagę. Wtedy podchodzi się nogami na taką odległość, by cios dosięgnął ciała tego, kogo ma się przed sobą. A co robi wielu trenerów? Jeszcze nabijają ciosy zawodników, przybliżają do nich tarczę. Odgłos może jest spektakularny, ale na końcu chodzi o inny efekt. To była sztuka, a także potrzebne jest do tego zdrowie, bo nie każdy trener da radę w ten sposób trzymać tarczować pięściarzy. Złoty medal dla moralnego zwycięzcy miał zaszczytne miejsce w jego domu? - O tak. Byłem u trenera Walaska i pokazywał mi ten medal. Szczycił się nim, ale dało się wyczuć w jego głosie, że to powinno być prawdziwe, olimpijskie złoto. Równocześnie był jednak wzruszony, że sportowa Polska zdobyła się na taki szczytny gest i doceniła fakt, że nie przegrał tej walki. Z tego powodu czuł dumę. 4 listopada 2011 roku, gdy obiegła nas wiadomość, że Tadeusz Walasek zmarł, mówił pan, że był w dobrej formie, nie ukrywając zaskoczenia. - Zgadza się, ta informacja mnie zaskoczyła. Poza tym czasami nam się wydaje, że tacy ludzie, jak trener Walasek, będą żyć wiecznie. A, niestety, wcześniej czy później na każdego przyjdzie pora... To była i jest wielka strata dla polskiego boksu, że takich ludzi, najpierw znakomitych zawodników, a później wyjątkowych trenerów, już nie ma. Panie Jerzy, a jak u pana, 71-latka, ze zdrowiem? - Wszystko jest w porządku. Gdzie jest obecnie pana baza pobytowa? - Na stałe mieszkam w Warszawie, ale od lat przyjeżdżam na pewien okres czasu do Poronina. I teraz właśnie tutaj mnie pan zastał, jestem tu już trzy miesiące. Rozmawiał Artur Gac Paweł Skrzecz, wicemistrz olimpijski z Moskwy (1980 rok), wicemistrz świata i wicemistrz Europy (wszystkie sukcesy w kat. półciężkiej): Tadeusz Walasek był moim trenerem w Gwardii Warszawa, nasze bliższe kontakty zaczęły się w 1976 roku, gdy zostałem powołany do pierwszej drużyny i trwały praktycznie do końca jego życia. Pamiętam go jako bardzo ciepłego człowieka, chętnego do pomocy. Ze względu na swoją wagę to z nim robiłem tarczę. I zawsze, ilekroć się go poprosiło, był do pełnej dyspozycji. Istotnie trzymał tę tarczę na ciele, tak jak w dawnych czasach, na swoim ramieniu, ale ile razy było tak, że kończył z siniakami na pół ramienia czy na pół barku, bo nie wszyscy trafiali celnie w punkt. Później, mogę tak powiedzieć, został moim bardzo dobrym kolegą, który chętnie przekazywał swoją wiedzę. Dużo mi tłumaczył. Często rozmawialiśmy na różne tematy, także te związane z igrzyskami olimpijskimi i z jego dorobkiem. Wiadomo, że złoty medal został mu trochę wyrwany, ze względu na to, że wszyscy liczyli, iż po jego walce po złoto sięgnie Zbigniew Pietrzykowski. Nikt nie podejrzewał, że jakiś 19-letni Clay, nikomu wcześniej nieznany, objawi się jako nieprawdopodobny talent. A skoro wszyscy byli pewni, że złoto zawiśnie na szyi Pietrzykowskiego, to żeby dorobek Polaków nie był za bogaty, urwali złoto Walaskowi. Nigdy nie miałem okazji na własne oczy obejrzeć z kolei tego medalu, sfinansowanego przez kibiców. Tak samo, jak nie mam pojęcia, czy przetrwał w jego rodzinie, ewentualnie gdzie się znajduje. Obaj prowadziliśmy nieraz dość długie rozmowy, a było to już w czasie, gdy ja sam zostałem trenerem. Siedzieliśmy sobie w pokoju i czasami, czekając na zawodników, nawet po dwie-trzy godziny dyskutowaliśmy. Wydarzenia z Rzymu z pewnością w nim siedziały, ale jak już się rozwinął, to można było skorzystać na tym, że był bardzo otwartym człowiekiem. Wystarczyło go troszkę pociągnąć za język i potrafił się rozbujać. Mówił mniej więcej takie słowa: "jak to można zawieść się na sporcie, gdy na końcu decydują sędziowie. Szedłem po pewne zwycięstwo, a zostałem ogłoszony przegranym. To mnie zabolało". Bez dwóch zdań był bardzo dobrym człowiekiem, nie tworzył dystansu i na wiele pozwalał, ale spoufalali się z nim tylko ci zawodnicy, którzy nie mieli szacunku. Sami sportowo niewiele sobą reprezentowali, a w ten sposób chcieli się pokazać. Natomiast ci pięściarze, których mam w pamięci i przed oczami, a byli sportowcami dużej rangi, na takie rzeczy sobie nie pozwalali. Znali szacunek i swoje miejsce względem wielkiego fachowca. Czy mówiliśmy do niego po imieniu? Ja bardzo, bardzo rzadko, dla mnie zawsze to był pan Tadeusz Walasek. Bezwzględnie jest jedną z najwybitniejszych postaci w historii polskiego boksu. Jego technika i wspaniałe wyszkolenie czyniły z niego asa, dla mnie zawsze był wzorem i takim człowiekiem, którego chciało się naśladować oraz osiągnąć to samo, co on. Jego śmierć przyszła z zaskoczenia, nie był człowiekiem schorowany, który w pewnym sensie by na nią czekał. Chciał jeszcze żyć. Zawsze każdy włosek ułożony, perfekt przygotowanie, wszystko na swoim miejscu... I olbrzymia kultura, najpierw boksowania, a później osoba wielkich wartości, którą chciało się naśladować. Rozmawiał Artur Gac Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl