Interia: Doszedł pan już do tego, co tak naprawdę stanęło na przeszkodzie, by doszło do walki z Dominikiem Breazeale’em? Pojawiło się kilka wersji: kasa, rekord... Artur Szpilka: - O kasę nie mogło pójść, bo ta była ustalona i zaakceptowana. Mnie sprawa została przedstawiona przez trenera Ronniego Shieldsa, który odbył w tym temacie rozmowę. Usłyszałem, że w tej walce musi wystąpić wygrany z przegranym, a ja i Breazeale w swoich ostatnich pojedynkach mamy po porażce. Na horyzoncie już pojawiła się inna opcja walki z pana udziałem? - Coś tam słyszałem, są jakieś plany, ale po ostatnim doświadczeniu postanowiłem sobie, że dopóki ktoś tego oficjalnie nie potwierdzi, to ja nic nie powiem. Z szacunku do moich kibiców. Od pana walki z Deontayem Wilderem minął ponad rok. Zdarza się panu jeszcze czasami, jeśli nawet nie rozpamiętywać, to po prostu pomyśleć o dotkliwej porażce z Amerykaninem? - Właśnie nie, ostatnio w ogóle mi to przeszło. Dopiero jak ktoś mi przypomni, to nieraz sobie włączę... Wiadomo, że to drażni, bo gdy słyszę nazwisko Wilder, to od razu mi się przypomina, że mnie znokautował. Ale nie jest tak, że mam "doła". Zdarzyło się, taki to sport, takie jest życie. Jeśli wsłuchać się w opinię Przemysława Salety, to można powiedzieć, że Wilder zafundował panu paradoksalnie "zdrowy" nokaut. Nie obrywał pan po głowie przez dwanaście rund, tylko jedna "bomba" zgasiła światło. - Tak jest. Cieszę się, że to nie była kumulacja ciosów. Wiadomo, że gdyby mnie nie przewrócił, to nie ma mowy, żebym mu odpuścił, tylko walczyłbym do utraty sił. Wszyscy wiedzą, że nigdy nie pękam. Nieraz nie wychodzi, ale zawsze daję z siebie wszystko, bez względu na konsekwencje. Na całe szczęście ten koniec tak się ułożył, że nie było wielu ciężkich ciosów i dłuższego rozbijania głowy. Dostałem jedną bombę, nastała "dobranoc", ale obudziłem się po walce i życie płynie dalej. Zresztą podobny finał miała czwarta walka Manny’ego Pacquiao z Juanem Marquezem. Filipińczyk chciał zaatakować lewym, a Marquez go skontrował prawą ręką i padł na deski. To był dokładnie taki sam nokaut, z tą różnicą, że Pacquiao leżał nieruchomo na twarzy, a ja na plecach. Z tego, co pan mówi, gdyby Wilder nie ściął pana tym jednym ciosem w 9. rundzie, tylko poważnie wstrząsnął, a później metodycznie rozbijał pana do końca dwunastej rundy, to następstwa mogłyby być dużo poważniejsze. - Na pewno, tak jak mówisz... W sumie z Mikiem Mollo przyjąłem trochę ciosów, raz trafił mnie dość konkretnie, tak że głowa bolała mnie jeszcze tydzień po walce. Pamiętam, że nawet miałem iść do lekarza i już nie pamiętam, czy czasem nie miałem wstrząsu mózgu, bo raz wymiotowałem. Choć na pewno to nie były takie ciosy, jak w walce Magomeda Abdusałamowa z Mikiem Perezem. W tej bitce było wiele mikrourazów. A ja dostałem czystą "bombę". Czy się z tego cieszyć? Po wszystkim, z ręką na sercu, dziękuję Bogu, że się obudziłem. Zresztą chciałem wstać w ringu, tylko nie pozwolili mi, bo zgodnie z przepisami musiałem być zniesiony na noszach. Na całe szczęście, tu już nie będę grał chojraka, w szpitalu też nie pozwalali mi wstać. A jak na chwilę się podniosłem, to zakręciło mi się w głowie. Jednak taki jest boks, każdy zawodnik może to przeżyć. Dziękuję Bogu, że obudziłem się, a już na drugi dzień nie miałem żadnych boleści. Wiadomo, opuchlizna na oczach została na dłużej, ale to kosmetyka. Po walce z Wilderem nie miałem nawet wstrząsu mózgu. A teraz obserwuje pan jakieś niepokojące oznaki? - Nie mam żadnych objawów, że coś dzieje się z moją głową. Nieraz tylko łapię się na tym, że jak zbyt szybko wstanę, to zaczyna mi się kręcić w głowie. Ale to chyba każdy z nas tak ma... Wtedy pojawia się myśl: "a może to przez ten nokaut?", ale po chwili mi przechodzi. Z takiej porażki, jak ta z Wilderem, jaki wyciągnął pan najsensowniejszy wniosek? - Tylko taki, żeby mniej ważyć w walce. W końcowych rundach czułem zmęczenie, więc może to przez wagę, bo miałem 105 kg. Moja naturalna waga oscyluje w granicach 100 kg. Wtedy jestem szybki, silny i na pewno zyskuję na kondycji. Widzę to po biegach, wydolności, podczas tarczowania, zajęć na przyborach i w sparingach. Po prostu czuję się mniej zmęczony. Co z tego, że wtedy byłem silniejszy, skoro to tylko delikatnie przekładało się na siłę ciosu, a dużo straciłem właśnie na szybkości i wydolności. Pewna osoba z pana otoczenia powiedziała mi, że "Szpila" ma taki charakter, że nawet gdyby nokaut z rąk Wildera został mu w głowie i teraz czuł niepewność oraz bojaźń, to za żadne skarby się do tego nie przyzna, bo to byłoby dla niego oznaką słabości. Istotnie tak jest? - Nie... Właśnie ja potrafię przyznać się do takich rzeczy, bo w pewnym sensie jestem też odpowiedzialny za innych ludzi. Wiem, że to dziwnie brzmi, bo w tym momencie nie gram nie wiadomo jakiego bohatera. Mam swoją rodzinę, kochane pieski, chcę mieć dzieci, a do tego, w pewien sposób, daję przykład młodym ludziom. Gdyby coś było na rzeczy, to na pewno opowiedziałbym o takich sprawach, żeby zaoszczędzić sobie i innym nerwów. Każdy, kto mnie zna, wie, że jestem szczery. Ta odpowiedź wybrzmiała na wskroś dojrzale. - Przecież, gdybym rzeczywiście miał myśleć, że coś złego może mi się stać w ringu, to byłby koniec. Z drugiej strony mam świadomość, że uprawiam sport, w którym piszą się najgorsze scenariusze. Jeśli miałbym umrzeć w młodym wieku, to chciałbym, żeby to wydarzyło się w ringu. Chyba trochę pana poniosło. - Naprawdę. Ring jest moim miejscem pracy, a boks czymś, co kocham. Odszedłbym jako wojownik, na polu walki, ponieważ boks jest w jakimś sensie wojną. Ale oczywiście, żeby nie było, chcę żyć długo. Cały czas mam wielkie aspiracje. Zresztą zobaczycie to w kolejnych walkach. Rozumiem, że plan powrotu do ojczyzny jest nadal aktualny? - Tak jest, nic się nie zmieniło, z tą tylko różnicą, że wrócę na stałe po najbliższej walce. A wcześniej przylecę jedynie przedłużyć wizę. W Polsce wybuduję dom, a do Stanów będę przylatywał na dwa-trzy miesiące, aby przygotowywać się do walk. Na dwa tygodnie przed walką będzie dolatywała moja Kamila. Długo był pan zachwycony Ameryką. Skąd ta decyzja? - Po prostu za dużo czasu tu spędzam, tęskni mi się za Polską. Doskwiera mi ogromna nuda. Oprócz treningu i spacerków z pieskami, niczego innego tu nie robię. Moja kobieta to samo. Czemu miałbym nie wrócić, być szczęśliwy w ojczyźnie, a do Stanów latać "głodny" treningów i obozu przygotowawczego? Widzę w tym same plusy. A dostrzega pan jakieś niebezpieczeństwa? - W jakim sensie? W takim, że w Houston, mimo - jak pan mówi - całej nudy, a może paradoksalnie właśnie dzięki niej, ma pan wielki komfort skupiania się tylko na pracy, a pokusy są gdzieś daleko. - Nadal będę "sfokusosowany" na tym samym. Mam postawiony jasny cel, będę systematycznie trenował w Polsce, ale równolegle chcę się ustatkować. Czas nieubłaganie pędzi, myślę o założeniu rodziny i chcę stworzyć świetne warunki moim pieskom. Widzę to tak: ja w treningu, domek w budowie, a gdy wybije termin wylotu za ocean, wsiądę do samolotu i stawię się u Ronniego Shieldsa. A nie lepiej jeszcze przez kilka lat wszystko podporządkować boksowi i zostać w Ameryce do końca kariery? - To nie ma najmniejszego znaczenia, bo przecież i tak będę sumiennie trenował. Za to uniknę nudy, która doskwiera mi w okresie, gdy nie rozpoczynam okresu przygotowawczego. Taka sytuacja jest frustrująca. Poza tym, inna jest gadka teraz, gdy siedzę w Stanach... A tak będę tu przylatywał dopiero wtedy, gdy wszystkie warunki zostaną dogadane, pojedynek będzie pewny, a nie stał pod znakiem zapytania. Poza tym, jeśli oferta nie będzie mi się podobała, to będę czekał na kolejną. Dobrą przestrogą są losy Mariusza Wacha. Gdy przeniósł swoją karierę do USA i zamieszkał w New Jersey, a jego życia kręciło się wokół trzech rzeczy: treningów, spania i jedzenia, to przeżywał najlepszy okres w karierze. - Wszystko prawda, tylko że Mariusz jest zupełnie innym człowiekiem, ma inną mentalność. Ja, przebywając w Polsce, będę ciężko trenował. Poza tym nie piję alkoholu. Wiadomo, że w pewnym sensie masz rację, bo siedzenie w Ameryce minimalizuje moje wybryki praktycznie do zera. Choćby takie, jak nieumiarkowanie w jedzeniu, bo potrafię sporo zjeść, a tu mam dietę na bazie współpracy z Karolem da Costą. Ale uwierz mi, to samo będzie w Polsce. Dzięki tej zmianie, to w ojczyźnie będę miał prozę życia, a Stany znów będą we mnie wyzwalały maksymalny głód boksu. Tak czy inaczej, w Polsce będzie pan musiał wydobyć z siebie więcej samodyscypliny, bo pokusy będą się mnożyły. Cnotą będzie zdolność odmawiania. - Oczywiście, masz rację, tylko że ja mam inny, już poważniejszy plan na życie. Wiadomo, cieszy mnie, że znajomi będą blisko, ale znam swoje priorytety. Będę trzymał w Polsce formę fizyczną i siłową. Planuje pan powrót do trenera Fiodora Łapina? - Z trenerem Łapinem mamy bardzo dobry kontakt, ale coś już się zakończyło, a ja rozpocząłem inny rozdział. Nie wyobrażam sobie treningów z kimś innym, bo Ronnie jest znakomitym szkoleniowcem, fajnie mnie szkoli i dobrze się rozumiemy. Jest pan zadowolony z efektów pracy z Karolem Da Costą, trenerem w zakresie przygotowania siłowego, dietetycznego i suplementacji? - Tak, jestem bardzo zadowolony ze wszystkiego. Przede wszystkim z tego, że Karol dba o szczegóły i o wszystkim pamięta. Dlatego, jeśli tylko o czymś zapomnę, zaraz do mnie pisze i przypomina, że miałem mu zdać relacje np. z tego, ile ważę lub co zjadłem. Jest w pana głowie jeszcze myśl o podjęciu próby zejścia do kategorii wagowej junior ciężkiej? - Na razie o tym w ogóle nie myślę i w sumie nie chcę. Gubienie kilogramów ciężko się na mnie odbija. Ta decyzja byłaby obarczona wielkim ryzykiem. Bo zakładając 12- lub 18-miesięczny cykl zbijania wagi, gdyby nagle okazało się, że parametry organizmu poszły w złą stronę i utracił pan swoje atuty, wtedy trzeba by było odbudowywać się. Koniec końców straciłby pan bardzo dużo czasu. - Nie jest to taka prosta sprawa. Zwłaszcza, że w okresach po walkach ważę 110 kg, więc musiałbym zbijać ok. 20 kg. To jest niewykonalne przy mojej budowie ciała, bo przecież nie jestem grubaskiem, żeby łatwo pozbyć się kilogramów. Dlatego sobie pomyślałem, że raczej na stałe zostaję w ciężkiej. Inna sprawa, że w kategorii cruiser mógłby pan być kozakiem. - Tak się mówi; mógłbym, nie mógłbym... Tak naprawdę nie wiadomo, jak robienie wagi odbiłoby się na mojej formie. Widzę po moich kolegach, na przykład Edwinie Rodriguezie oraz Andrzeju Fonfarze, że robienie wagi strasznie potrafi wymęczyć. Andrzej czasami potrafi ważyć 230 funtów, czyli ok. 104 kg, więc chłopak zrzuca 24 kg! Widziałem, jak wyglądają ostatnie dni, nic nie jedzą... A ja lubię pojeść, a gdybym tak jeszcze rozpędził się po walce, to nawet szkoda gadać. Słyszałem, że tak długo, jak pan tylko może, lubi sobie pofolgować. - Dokładnie, lubię popuścić sobie pasa. Gdyby to od pana zależało, to szukając kolejnej szansy mistrzowskiej, poszedłby pan w kierunku rewanżu z Wilderem, czy... - Tak, chciałbym rewanżu z Wilderem. Uważam, że ze zdrową ręką, Wildera "pozamiatam". Cały czas to dla mnie najbardziej wyczekiwany rywal. Nie mogę sobie podarować, że pierwsza walka tak się zakończyła. Jak układa się panu współpraca z trenerem Shieldsem? Nadal łaknie pan wszystkiego, czy pojawiło się lekkie znużenie? - Cały czas czuję superekscytację. Przede wszystkim jest między nami bardzo dobra komunikacja, dlatego nawet nie ma opcji, bym rozglądał się za innym szkoleniowcem. Teraz nie dziwię się niektórym osobom, że czują straszną tęsknotę za krajem. Chociaż rozmawiam też z przyjaciółmi, którzy bardzo długo mieszkają w Stanach Zjednoczonych i oni, z kolei, nie wyobrażają sobie powrotu do Polski. Mnie bliższa jest dewiza, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tylko jedno mnie strasznie wkur***. To znaczy co? - Ilość "hejterów", którzy przekraczają w internecie wszelkie granice. Nieraz piszą takie komentarze, albo wysyłają tej treści wiadomości, że normalnie ręce opadają. Pada pełno wyzwisk i oszczerstw, a człowiek jest bezsilny, bo oni czują się anonimowi. Rozmawiał Artur Gac