Artur Gac, Interia: Objawy okołowirusowe szczęśliwie cię omijają? Artur Szpilka, pięściarz wagi junior ciężkiej: - Odpukać, nie złapałem wirusa. Mam naprawdę mnóstwo znajomych, którzy też mają szerokie grono kumpli i żaden z nich nie ma koronawirusa. Można powiedzieć, że jestem na etapie poszukiwania kogoś ze znajomych, kogo to dopadło, bo zastanawiam się, czy rzeczywiście jest to aż takie groźne, jak się wszystkim wydaje. Mam nadzieję, że mnie to nieszczęście będzie omijało, bo jeden problem już mam. To znaczy jestem po operacji. Dodajmy, poważnej, bo związanej z barkiem. - Tak, dlatego obecnie to jest moja największa udręka. Nigdy nie miałem czegoś takiego i nie spodziewałem się, że aż tak długo człowiek dochodzi do sprawności. Jestem już sześć lub siedem tygodni po zabiegu, a jeszcze w stu procentach nie mogę ruszać ręką. Tak że to jest masakra. A do pełnej sprawności wrócę po około pół roku. Decydując się na zabieg miałeś wiedzę, na co się piszesz? - Powiem szczerze, że nie wiedziałem, że to potrwa aż tyle. Nawet się tego nie spodziewałem. Jednak z drugiej strony też nie wyobrażałem sobie, żeby cały czas walczyć z tą dolegliwością. Generalnie myślałem, że nadwyrężyłem sobie bark i to wszystko. Bolał mnie już przed walką, podczas przygotowań, więc mówiłem sobie, że czasami tak bywa, ból chwilę potrzyma, po czym minie. Sądziłem, że z barkiem będzie tak samo. Jednak dwa tygodnie po walce dalej mnie bolało, więc poszedłem zrobić rezonans, który wykazał, że mam zerwany mięsień podgrzebieniowy. Szok? - Mało powiedziane. Od razu zapytałem doktora, jak to jest możliwe, że podczas ciosów prostych nie czuję bólu, a pojawia się tylko przy ciosach sierpowych lub podczas prostych czynności, gdy podawałem komuś rękę lub chciałem podrapać się po drugim barku. Odparł, że to właśnie spowodowane jest zerwaniem mięśnia podgrzebieniowego, który wtedy pracuje. Pytałem dalej, jak w takim razie w ogóle mogłem podnosić rękę. Wyjaśnił mi, że pozwalał mi na to mocno wypracowany mięsień nadgrzebieniowy. Suma summarum nie widziałem innego wyjścia, jak tylko operacja, ponieważ na pół gwizdka nie dało się pracować i walczyć. Czas, po trosze, sprzyjał podjęciu takiej decyzji. - Wtedy już uderzył koronawirus i nie było wiadomo, jak sytuacja się rozwinie. I z tego, co słyszę, wcale nie będzie tak kolorowo, jeśli chodzi o najbliższe gale. Jest odpowiedni moment, żeby ten czas wykorzystać na odpoczynek od boksu, przemyślenie wielu spraw i właśnie na zajęcie się własnym zdrowiem. Teraz uciążliwe musi być to, że masz przed sobą perspektywę naprawdę długiego powrotu do zdrowia, co na pewno ciąży na psychice. - Niewątpliwie masz rację. Powiem więcej: mam dwóch kolegów, którzy także są sportowcami i przeszli przez to samo, ale u nich niestety wszystko się przedłużyło. Niby już wyglądało okay, byli cztery miesiące po operacji i wydawało im się, że mogą zacząć uderzać. Ale co się stało? Pozrywali w środku tzw. mocujące kotwice. A z czym to się wiąże? Doktorzy musieli te kotwice wyciągać, a następnie znów je mocować. W efekcie przerwa wydłużyła się do roku. Dlatego ja mam głęboką nadzieję, że u mnie tak się nie wydarzy, więc staram się z chłodną głową podchodzić do sprawy. Zresztą doktor z rehabilitantem przestrzegają mnie, że do odzyskania pełnej sprawności ręki potrzeba nawet pół roku. Ja sam, przy najlepszych wiatrach, obiecuję sobie, że nastąpi to we wrześniu. A wtedy będę gotowy na walkę w grudniu, czyli rewanż z Radczenką. W świetle tego, co sam mówisz, nie da się ukryć, że wszelkie plany są na dziś obarczone sporym ryzykiem. - Oczywiście, ja cały czas mówię o bardzo optymistycznym scenariuszu. Wspólnie z promotorem Andrzejem Wasilewskim niedawno zawarliście porozumienie, na razie dżentelmeńskie, że kończy się wasza formalna relacja. W efekcie tzw. wolnym zawodnikiem masz się stać po jeszcze jednej walce, co do której na razie nie ma pewności, kiedy dojdzie do skutku. - Ja w umowie sobie zastrzegę, żeby pojedynek odbył się za sześć lub siedem miesięcy od momentu, gdy dam sygnał, że jestem gotowy. Nie wiem, czy Andrzej Wasilewski się zgodzi. Na razie ustaliliśmy, jak ma to wyglądać i w końcu musimy to podpisać. Twoje nadchodzące rozstanie z promotorem jest waszą wspólną decyzją, czy prawdę mówiąc to wyłącznie twoja wola i w pojedynkę o to zabiegałeś? - To jest nasza wspólna decyzja. Coś się skończyło i coś się zaczyna. Obaj doszliśmy do takiego wniosku. Sądzę, że w obecnej sytuacji, rewanż z Radczenką dla mnie jest priorytetowy. Co prawda w naszej rozmowie Andrzej zahaczył jeszcze o ewentualną walkę z Włodarczykiem. Odpowiedziałem, że bardzo chętnie, ale najpierw jest Siergiej i tu nie ma żadnego gadania. Zobaczymy, co będzie dalej, bo przecież ja nie zamykam się na Andrzeja. Nasz koniec współpracy nie oznacza, że mówię do promotora "na razie" i nie chcę go znać. Jeśli Andrzej załatwi jakąś fajną walkę, to oczywiście skorzystam z okazji. On jest najlepszym promotorem w Polsce, to nie podlega żadnej dyskusji. Aczkolwiek mam też plan na swoją karierę i w nowym rozdaniu będę mógł prowadzić ją sam oraz mam ludzi, którzy mi w tym pomogą. Będzie całkiem inaczej. Andrzej działa w tym biznesie już długo, a ja uważam, że wszystko to można zrobić samemu. Ja na przykład zawsze chciałem wyzwań i uważam, że w takim rozdaniu one prędzej się pojawią, a dojdą jeszcze sponsorzy. Oczywiście dzisiaj trochę gdybamy, a wszystko wyjdzie w praniu. Niemniej, jak słyszysz, jestem optymistycznie nastawiony. Dziś jednak moją największą udręką jest powrót do zdrowia po kontuzji, a mając perspektywę, że zbyt szybki powrót może ściągnąć na mnie kolejne problemy ze zdrowiem, staram się stopować. Co konkretnie będzie całkiem innego, to znaczy korzystniejszego z twojego punktu widzenia? - Moja wizja jest taka: rozstaję się z Andrzejem, w efekcie czego sam załatwiam sobie walki oraz mam menedżera, który je organizuje i to bez znaczenia, gdzie miałyby się odbywać. Ale jeśli Andrzej Wasilewski zadzwoni i powie mi, żebyśmy się spotkali, bo ma dla mnie jakąś atrakcyjną walkę, to oczywiście, że będę z nim rozmawiał. I chętnie się zgodzę, ale wtedy, przede wszystkim, otrzyma mniejszą gażę za taki pojedynek, czyli już nie 33 procent, tylko 10 procent. I na takie coś jestem jak najbardziej otwarty, bo nie ma większego promotora w Polsce niż Andrzej Wasilewski. Zatem, tak jak myślałem, na twojej decyzji w dużej mierze zaważyły kwestie finansowe, a więc kalkulacja, że w nowym układzie mniej pieniędzy będziesz oddawał promotorowi. - Tak, jak mówię, teraz chce sam prowadzić swoją karierę, ale nie zamierzam z nim zrywać kontaktu i wydaje mi się, że tak to będzie też działało w drugą stronę odnośnie składania mi ofert. Przy czym tak naprawdę największą odpowiedzią na wszelkie moje pytania będzie rewanż z Radczenką. I tu nie ma co się oszukiwać. Sam powiedziałem sobie, że w zależności od tego, jaki będę w tym pojedynku, zaczną się rozmowy, co dalej. Zakładając jednak, że wszystko ułoży się tak, jak sobie zaplanowałem, po tym pojedynku stanę się wolnym zawodnikiem i swoim agentem, niejako zaczynając karierę od nowa. Z nowymi pomysłami i w otoczeniu ludzi, którzy tym żyją i dobrze mi życzą. Jesteś wyraźnie zadowolony z tego, co ma się stać. Jednak uśmiecha się również Andrzej Wasilewski, dając do zrozumienia, że formalnie już nic może was nie łączyć, ale finalnie może się okazać, że w dalszym ciągu będziesz korzystał tylko z jego ofert i propozycji, bo po prostu będą najlepsze i najbardziej atrakcyjne. A zmieni się to, co sobie wykoncypowałeś, że teraz więcej pieniędzy będzie zostawało w twojej kieszeni. - Nie wiem, ale powtarzam, że nie zamykamy sobie żadnych drzwi. Z Andrzejem znamy się wiele lat, przeżyliśmy mnóstwo czasu i będę to cały czas powtarzał: nie ma w Polsce drugiego promotora z takimi układami i możliwościami. Jednak to działa w dwie strony: może pomóc, ale też może zaszkodzić. Czyli trzeba z nim dobrze żyć? - Dokładnie tak. Wiadomo, że czasami mogliśmy się posprzeczać, bo ja przykładowo nie potrafię powiedzieć, że białe jest czarne i na odwrót. Zawsze jestem szczery. A w boksie zawodowym takie podejście często nie działa na korzyść. Są tu ludzie, którzy dla interesu potrafią powiedzieć inaczej niż myślą lub zachować się wbrew swoim poglądom, a ja taki nie jestem. Dlatego nieraz, na tym tle, się pokłóciliśmy, ale koniec końców zawsze dochodziliśmy do porozumienia i mieliśmy fajną współpracę. Dzisiaj jestem jednak w zupełnie innym miejscu, na mentalnym rozdrożu i szukam impulsów. A ta decyzja daje mi kopa, że coś może się zmienić w moim życiu. Zobaczymy, mam nadzieję, że tylko na lepsze. Doszły mnie słuchy, że niedawno, po wielu latach pobierania stypendium, została ci przez promotora odebrana ta stała, comiesięczna pensja. - Szczerze mówiąc nie chciałbym na ten temat za dużo gadać, bo gdy byłem w Stanach Zjednoczonych, to rozliczanie wyglądało całkiem inaczej. To są zakulisowe rzeczy, tylko i wyłącznie między mną i Andrzejem. Chociaż odpowiem w ten sposób: tak, w jakimś sensie zostało mi to odebrane, co też ma swoje znaczenie. I tyle, więcej nie chciałbym o tym rozmawiać. Od początku mówisz o rewanżu z Radczenką i, z jednej strony, trudno się temu dziwić, wszak wszyscy pamiętamy przebieg pierwszego pojedynku oraz werdykt. Natomiast nie uważasz, że teraz cały czas popełniasz wielki strategiczny błąd? Otóż tak stawiana sprawa powoduje, że Radczenko zapewne będzie chciał zarobić dużo więcej pieniędzy niż w innych okolicznościach? - Tak naprawdę, jeśli on nie będzie chciał tej walki, to przecież nie zmusimy go siłą. Nie wiem, może wtedy od razu zrobimy pojedynek z Włodarczykiem. Na razie nie mam pojęcia. Po prostu rewanż z Radczenką wziąłem sobie za punkt honoru, ale naturalnie nie mam pewności, czy da się go zakontraktować. Natomiast jestem zdania, że ta walka, z uwagi na to wszystko, co towarzyszyło pierwszemu pojedynkowi, powinna się odbyć. A przede wszystkim, jak już wcześniej powiedziałem, mnie samemu udzieli odpowiedzi na wiele pytań, które dzisiaj sobie stawiam. Kluczowe pytanie jest takie, gdzie taki pojedynek, promowany przez współpracującego z TVP Andrzeja Wasilewskiego, miałby się odbyć? Fakty są bowiem takie, w tej chwili nie jesteś mile widziany na antenie Telewizji Publicznej, co przyznał sam szef sportu, Marek Szkolnikowski. - Naprawdę nie wiem, dlatego nie chciałbym o tym rozmawiać. Mogę ewentualnie opowiedzieć więcej już później, jak zakończę współpracę, gdzie moje walki będą się odbywały. A dzisiaj, póki co, nie wiem, co się wydarzy. Niemniej, mając na uwadze najbliższą walkę, jest to poważny problem. Zostawałby internet? - Trudno mi powiedzieć, ale pamiętajmy, że w internecie są dzisiaj dużo większe możliwości niż niektórym ciągle się wydaje. Wiadomo, że teraz TVP jest największym telewizyjnym graczem, jeśli chodzi o oglądalność, ale to wszystko działa w dwie strony. Zgadzam się i mam świadomość, że czasami coś za dużo powiem, ale wcale nie mam zamiaru za to przepraszać. Zresztą krytycznych słów nie skierowałem do wszystkich, tylko głównie do Piotrka (Jagiełły, który współkomentował walkę z Radczenką - przyp. AG), bo moim zdaniem za bardzo uniósł się emocjami, co dodatkowo podniosło temperaturę. Ale już pomińmy to, bo to się stało i nie ma co szukać winnych w komentatorach, tylko w sobie. Ja, jak to często w emocjach, mogłem za dużo powiedzieć, bo najpierw nie pomyślę, ale też nie uważam, że opowiadam głupstwa. Na pewno fakty są takie, że dzisiaj znajduję się w niekorzystnej dla siebie sytuacji, za całokształt można mnie lubić lub nie, ale to Artur Szpilka generuje zainteresowanie i oglądalność. Bardzo dobrze wiem, że walka z Mariuszem Wachem, podobnie jak z Radczenką, cieszyły się bardzo wysoką oglądalnością. Jestem zawodnikiem, który wchodząc do ringu, zawsze wnosi emocje. Ta twoja atrakcyjność powodowała, że niemal zawsze na więcej mogłeś sobie pozwolić, ale już konsekwencje były bardzo różne. - Pewnych rzeczy dziś mogę żałować, ale też nie do końca. Ja wolność słowa rozumiem tak, że mogę powiedzieć wszystko, co leży mi na sercu. Więc jeśli ktoś może skomentować mój występ, to dlaczego ja, czyli ten, który zostawia w ringu całe swoje zdrowie, nie mogę odpowiedzieć i ocenić drugiej strony? Może swoją wypowiedź ubrałem w złe słowa, ale tak uważałem, że należało zrobić. I twierdzę, że dzisiaj każdy, z zainteresowaniem, obejrzałbym mój rewanż z Ukraińcem, który generowałby spore emocje. Obecnie w jakiej jesteś kondycji mentalnej, psychicznej? - Odpowiem szczerze, że się podnoszę. Łatwo nie było, bo miałem duże ambicje i one są nadal, ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wiele rzeczy zmieniło się w moim życiu i cały czas się zmienia, a teraz doszła do tego jeszcze ta kontuzja. Bardzo powoli wracam na drogę, gdzie właściwie powinienem się znaleźć i jak powinienem myśleć. Dużym rozczarowaniem było moje zachowanie w ringu w ostatniej walce, bo przecież zrobiłem odpowiednią wagę, a i mentalnie czułem się od rywala cięższy, więc trzeba było iść na zawodnika, a nie czekać, czy wokół niego skakać. Po rewanżu będę mógł powiedzieć coś więcej. A na razie, dopiero tydzień temu, dostałem zgodę na bieganie. Wcześniej, przez miesiąc, właściwie nie mogłem nic robić. Dla sportowca, który od nastolatka regularnie trenuje, to coś okropnego. To wszystko, w połączeniu z kwarantanną i izolacją, gdy praktycznie w ogóle nie można było wychodzić z domu, tak strasznie uderzyło mi na głowę, że wpadłem w depresję. Mam nadzieję, że to już za mną i wierzę, że po deszczu zawsze wychodzi słońce. Teraz czekam, aż to słońce dla mnie znów zaświeci, ale też wiem, że nie stanie się to samo. Muszę na to pracować. Kwestie, o których mówisz, są bardzo poważne, aż czuję dreszcze na skórze. Przypominam sobie, jak parę miesięcy po przegranej walce z Adamem Kownackim zacząłeś się mocnej otwierać i przyznałeś, że trzeba nazwać rzeczy po imieniu. Powiedziałeś, że objawy, z którymi się borykałeś, czyli wielki dołek psychiczny, to była depresja. To znaczy, że drugi raz znalazłeś się w depresyjnym stanie? - Teraz sytuacja jest inna, bo doszło wiele innych rzeczy. Poprzednim razem, po walce z Adamem, najcięższe było to, że zostałem niesamowicie sprowadzony na ziemię. Byłem po pojedynku o mistrzostwo świata, miałem rok przerwy, w tym czasie operację, po czym nagle przyszedł gong od Adama... ...którego wtedy postrzegałeś, niczym zwykłego pionka. - Dokładnie tak było. I na tym bardzo się przejechałem. Z kolei teraz jestem po operacji barku, po której mam dłuższą przerwę, z czego początkowo nie zdawałem sobie sprawy. Do tego dochodzi zejście do kategorii cruiser, zbicie 20 kilogramów i walka, która nie ułożyła się tak jak oczekiwałem, choć jak zawsze poprzedziła ją ciężka praca. Myślę sobie, że tak w życiu chyba już jest, że te najwspanialsze rzeczy przychodzą po największych trudach. W tej chwili mam 31 lat, więc gdybym uważał, że dzieje się ze mną coś nie tak, to może bym powiedział: "słuchajcie, to jest koniec". Ale tego nie ma. Na pewno mogą mieć żal do siebie, dlaczego w głowie było tak, a nie inaczej i wcześniej nie ruszyłem na rywala, lecz to już historia. Teraz moją motywacją i zastrzykiem energii jest osoba nowego trenera, Andrzeja Liczika. Plany sportowe są, ale fajne jest też to, że ja mam plany też poza tym wszystkim. Zawsze jest alternatywa, już nawet po boksie, ale to właśnie ten sport jest całym moim życiem, które kocham. Tak jak rozmawiałeś ze mną jeszcze w zakładzie karnym i słyszałeś młodego chłopaka, który miał marzenia, tak dziś rozmawiasz ze starszym o 10 lat gościem, który wciąż ma aspiracje, ale już trochę w życiu przeżył wzlotów i upadków. Jednak ciężko zapierniczał, zarobił trochę na swoje życie i przy tym wszystkim nie zwariował. Wręcz przeciwnie, mam jeszcze w sobie ambicje sportowe. Dla wielu to pewnie zaskakujące słowa. - W pewnym sensie fajne jest to, że niektórzy już całkowicie położyli na mnie krzyżyk i każą mi dać sobie spokój, ale otrzymuję także sporo wyrazów wsparcia, abym się nie poddawał. Ktoś, kto mnie nie zna, dziś wyraża na mój temat ostre opinie, bo pamięta mnie z różnych buńczucznych wypowiedzi lub zachowań, ale ja się zmieniłem. Kiedyś taki byłem, myślałem inaczej, a dzisiaj moje podejście jest inne. Chciałbym bardzo, z racji tego wszystkiego, co się wydarzyło, kiedyś naprawdę sięgnąć po ten pas mistrza świata. A następnie napisać książkę, która byłaby drogowskazem dla takich dzieciaków, jakim ja byłem. Cieszę się, że w życiu tyle wszystkiego przeżyłem i spróbowałem. Uważam, że to by była fajna lektura do poczytania, a kiedyś może także jakiś film. Kto wie? Może za jakiś czas zostanę też trenerem? Ja też ciągle mam przed oczami tego czupurnego chłopaka, chwilę wcześniej zdegradowanego do kategorii więźniów niebezpiecznych w Tarnowie, doprowadzonego na wywiad w kajdankach przez strażnika. I pamiętam, jak z ogniem w oczach mówiłeś mi z przekonaniem, że za kratami stracisz jeszcze trochę czasu, ale dokonasz tego, czego nie udało się Andrzejowi Gołocie i zostaniesz pierwszym polskim mistrzem w wadze ciężkiej. - Tak było, sam to pamiętam... Pewne rzeczy jednak zweryfikowało życie. Pokazało mi, ile jest do zrobienia, by dosięgnąć szczytu. I nie chodzi mi o sam nakład pracy, bo ja zawsze ciężko zasuwałem, tylko mnóstwo innych elementów. W tej chwili wróciłem do swojej naturalnej wagi, ale ja nigdy nie powiedziałem, że kończę z kategorią ciężką. Na razie zszedłem do cruiser, żeby sprawdzić się z zawodnikami o swoich gabarytach. A w wadze ciężkiej, uważam, że dawałem emocjonujące walki. Mierzyłem się z każdym, z kim tylko można było. Nikt mi nie powie, że Artur Szpilka kogokolwiek się bał. I dobrze o tym wszyscy wiedzą. Moja odpowiedź na dobre oferty zawsze była jedna: jedziemy od razu! Nie było też żadnego hodowania bilansu, mnie to nie interesowało. Za walkę z Bryantem Jenningsem, po odliczeniu podatku i innych rzeczy, dostałem do ręki 30 tysięcy dolarów. Tak że motorem napędowym nie były olbrzymie pieniądze, za którymi jedzie niepokonany zawodnik, bo takie same mógłbym zarobić choćby w Anglii czy też w Stanach, ale z innej klasy przeciwnikiem. To była mała kasa, ale decydowałem się, bo wierzyłem w sukces sportowy. I nie kalkulowałem, że może trzeba poczekać, jak robią to niektórzy zawodnicy, bo może pojawi się jakaś świetna okazja. Nie będę jednak innych krytykował, bo każdy programuje swoją karierę. Dziś można zadawać sobie pytania, jak potoczyłaby się moja kariera, gdyby nie pojawiła się przegrana z Wilderem. Ale tego już się nie dowiemy, pozostaje nam tylko gdybanie. Jestem tu, gdzie jestem i w pewnym sensie jestem z siebie bardzo dumny. A z drugiej strony mam żal do siebie, jeśli chodzi o wynik sportowy, bo ciężko pracowałem na sukces. Czasami aż ściska za serce, łezka też zakręci się w oku, gdy myślę sobie, jak to wszystko się zaczęło. Gdy młody chłopak, z wielkimi marzeniami, patrzył w niebo i nawet nie myślał, że będzie pięściarzem. W końcu zdarzył się pierwszy trening, zresztą ty dobrze znasz kulisy, jak zaczynałem boksować, to całe chuligaństwo i wszystko inne. Dziś moje życie wygląda zgoła inaczej, ale ja jeszcze nie powiedziałem "basta". Oczywiście dziś mówi mi się o celach dużo trudniej, bo są kontuzje, za mną nieudana walka, ale tak jak powiedziałem: gdybym już stracił wiarę w siebie, to nie rozmawialibyśmy w takim tonie, jak teraz. Muszę ci jednak coś powiedzieć, co mam nadzieję, w kontekście twoich słów o wciąż aktualnych ambicjach sportowych, nie podetnie ci skrzydeł lub nie podziała deprymująco, ale... Mam nieodparte wrażenie, że mówisz tak dojrzale, rozsądnie, a nader wszystko emocjonalnie, jakbyś mimo wszystko mentalnie był już po drugiej stronie. To już nie jest Artur Szpilka, młody pięściarz, idący przez życie na hura-bura, któremu włącza się tryb nieśmiertelności, tylko widzę sportowca będącego już blisko drugiego brzegu. - Może i masz rację, ale tu pewnie cię zaskoczę. Ja tak mówię, bo wychodzę z założenia, że jesteś tak dobry, jak twoja ostatnia walka. A wiemy, jak ona wyszła, więc ciężko zapowiadać jakieś niezwykłe historie, bo przecież nie jestem wariatem. To, czy wszystko wróciło na miejsce, będę mógł ci powiedzieć po rewanżu. I wtedy powrócimy do tej rozmowy. Chociaż powiem szczerze, że sam zacząłem się zastanawiać, czy w pewnym sensie nie chciałem za bardzo spodobać się ludziom, co mogło pewne rzeczy we mnie zabić. Bo tak jak mówisz i masz rację, kiedyś w zupełnie innym tonie rozmawialiśmy. A dzisiaj moje wypowiedzi są bardziej wyważone, przemyślane. Wtedy gadałem, co mi ślina na język przyniosła, ale nie zapominajmy, że byłem w innym wieku i miałem inne myślenie. Dzisiaj, jak każdy z czasem, jestem bardziej doświadczonym człowiekiem i przede wszystkim trochę w życiu przeżyłem, przede wszystkim ciężkich nokautów. Jechałem na wojny, kopałem się z "końmi" i nie zawsze kończyło się to dla mnie tak jakbym chciał. Nadal mówię to, co jest we mnie naturalne i słyszysz, że nie zastanawiam się, ani nie stękam, by fajnie zabrzmieć, tylko w naturalny sposób stałem się bardziej pokorny, bo życie już trochę mnie nauczyło. Dzisiaj moim celem jest przekonanie się, czy ten Artur Szpilka, którego sam najlepiej pamiętam, już - mówiąc w przenośni - umarł, czy nie. Co ci będę mówił, ja sam się nad tym zastanawiam. Taki przykład: już miałem kilka przypadków, że ktoś mnie zaczepił, wprawdzie wcale nie wulgarnie, ale kiedyś to nawet nie byłoby gadania, tylko od razu bomba-bomba i po gościu. A dziś nie ma we mnie tej agresji. Pewnie do niektórych rzeczy dojrzałem, widząc to wszystko, co zmieniało się na przestrzeni lat. I tak, patrząc z tego punktu widzenia, jestem dziś zupełnie innym człowiekiem. Jednak wierzę, że ciągle potrafię się w sobie na tyle zebrać, żeby w ringu jeszcze wzbudzić w sobie tę sportową agresję. A najlepszą odpowiedzią, ile jeszcze Artura Szpilki jest w Arturze Szpilce, będzie najbliższa walka. Z Radczenką, Włodarczykiem lub nawet kimś innym, z kim się nie lubię, gdzie pojawią się prawdziwe emocje. Kto dzisiaj jest tą osobą, która najbardziej boi się o ciebie i najmocniej nakłania cię do wycofania się z boksu? - Nikt mi o czymś takim nie mówi. Powiedzmy sobie szczerze: gdybym miał objawy rozbicia, choćby w sposobie wysławiania się i pojawiałby się problem ze zrozumieniem moich wypowiedzi, to byłby jakiś sygnał. A my rozmawiamy ze sobą tak samo, jak kiedyś, jedynie z tą różnicą, co zauważyłeś, że już nie jestem tak buńczuczny w swoich wypowiedziach, czy nawet spontaniczny, żeby walić między oczy. Ale jednak jest porządek w rozmowie, rozumiesz moje słowa, odczytujesz myśli i jest w tym logika. A więc takich symptomów nie ma, czy przykładowo nie kręci mi się w głowie. Jeśli przyjdzie czas na taką decyzję, to podejmę ją sam. Jestem człowiekiem coraz rozważniejszym, więc gdybym, przykładowo, dostał cios na sparingu, po którym by mną chwiało, to może bym się zaczął zastanawiać, czy już wyczerpałem limit odporności na ciosy i każdy kolejny będzie dla mnie ogromnym zagrożeniem. Dlatego przed jakimikolwiek zapowiedziami dajcie mi stoczyć tę najbliższą walkę. Stoczę ją i wtedy sam przed sobą odpowiem, w którą stronę mam iść z planami i swoim życiem. Jestem dziś tu, gdzie jestem, pewnie mocniej stąpam po ziemi, ale Artur Szpilka ciągle jest i zamierza to udowodnić. Ale dlaczego ten chłopak o tym zapomniał w ostatniej walce? Nie wiem. Tam nie było Artura, który by wszedł do ringu z nastawieniem, aby rozszarpać swojego przeciwnika. Dociera do mnie, że każdy sportowiec, prędzej czy później, staje w obliczu takiej decyzji. Jednak to nie będzie tak, że ktoś mi zakończy karierę. Jeśli ja tego nie poczuję, to nie dam sobie wmówić ze strony opinii publicznej, żeby taki krok uczynić. Wiele osób kończyło sportowcom kariery, a oni wracali i byli wśród nich tacy, którzy jeszcze odnosili sukcesy. Najwięcej do powiedzenia najczęściej mają ludzie, którzy z tym sportem mają niewiele wspólnego, albo nawet nigdy nie byli na sali. To ja wylewam litry potu na treningu, szanuję swoje zdrowie i będę podejmował te najważniejsze decyzje. To sport ukształtował mnie jako człowieka i dał mi lepsze życie. Około dwa lata spędziłem w USA, zarobiłem na dom i z wielką satysfakcją mogę powiedzieć, że dorobiłem się wszystkiego legalnie. Nie musiałem być przestępcą, bo moje życie zmienił boks. To jest piękne. To, w tym kontekście, jeszcze jedno wspomnienie z aresztu. Ówczesny zastępca dyrektora Zakładu Karnego w Tarnowie, aby opisać twoje zdegradowanie w hierarchii więziennej i wątpliwy proces resocjalizacji, użył porównania do luksusowego prezentu, np. mercedesa, z którego nie umiałeś skorzystać i, jak stwierdził, rozbiłeś się nim na prostej. Pozostając w tej konwencji, chyba całkiem nieźle radzisz sobie w życiu "za kółkiem". - Ale jeszcze nie wyjechałem tym luksusowym samochodem. Na pewno zdaję sobie sprawę, w jakim jestem miejscu oraz czuję wdzięczność do ludzi, których spotkałem na swojej drodze, a są to Andrzej Wasilewski, trenerzy Fiodor Łapin, śp. Andrzej Gmitruk, Ronnie Shields i Roman Anuczin, a przede wszystkim trener Władysław Ćwierz, czyli człowiek, dzięki któremu jestem tu, gdzie jestem. Ci wszyscy ludzie dali mi coś, co jeszcze chcę przekuć w sukces. Mam dopiero 31 lat. Teraz tylko wyleczyć kontuzję i do roboty. A alternatywa na pewno jest, kiedyś chciałbym zostać trenerem, lecz póki co jestem aktywnym zawodnikiem. I na pewno dołożę wszelkich starań, aby jeszcze wrócić do tego miejsca, w którym byłem. Puentą naszej rozmowy, potwierdzającą, że zmiana podejścia być może dokonuje się na naszych oczach, niech będzie fakt, że rozmawiamy blisko godzinę, a ty jeszcze nie zdążyłeś nikogo obrazić, zwyzywać, ani zaczepić. Nawet Krzysztofa "Diablo" Włodarczyka, którego nazwisko padło w tej rozmowie kilka razy, w żadnym momencie nie nazwałeś niegodnie. - Czyli jest mocny dowód na to, że człowiek dojrzewa (śmiech). Przy czym nadal jestem takim chłopakiem, który pozdrawia tych wszystkich kolegów, którzy siedzą w zakładach karnych i pewnie będą czytać ten wywiad. Tyle tylko, że wiele rzeczy się zmieniło. Zawiodłem się na paru osobach, bo zobaczyłem, że to wszystko to tak naprawdę dmuchane balony, a ja w pewnym czasie żyłem w jakimś matriksie. Byłem młody i naiwnie wierzyłem w pewne rzeczy, te różne ideały, dopóki się nie przejechałem. Tyle było mówienia o zasadach, które w zderzeniu z rzeczywistością okazały się być pseudozasadami. Jest prosty przykład "Miśka" i paru innych osób, które do mnie startowały o to, że koleguję się z chłopakiem z Cracovii czy z Widzewa. A za jakiś czas oni zawarli zgodę z Widzewem, a później słyszę o świadku koronnym. To oni robili rzeczy niesamowite, które trzeba negować, a ja byłem tylko zwykłym chuliganem, który po prostu chciał się bić. To była cała moja aktywność. I żyłem w przeświadczeniu, że tu każdy za każdym pójdzie w ogień. Aż w końcu się obudziłem, mówiąc do siebie: Artur, człowieku, w co ty wierzyłeś? Ale taki byłem i nadal wierzę w niektórych swoich ludzi, dopóki się na kimś nie zawiodę. Rozmawiał Artur Gac