Tomasz Adamek, Albert Sosnowski i Mariusz Wach - w kolejności alfabetycznej - o pasy czempiona wagi ciężkiej rywalizowali bez powodzenia z Władimirem bądź Witalijem Kliczkami. Pan będzie miał łatwiej w piątkowej konfrontacji z Powietkinem? Andrzej Wawrzyk: - Kliczkowie to najwyższa liga, absolutnie poza zasięgiem współczesnych pięściarzy, może z wyjątkiem Brytyjczyka Davida Haye'a. Oni są nie do przejścia, bawią się z rywalami, jeśli chcą zakończyć walkę w czwartej czy piątej rundzie, to wtedy jest finisz, jeśli decydują, że w dziesiątej, to tak się dzieje. Ukraińcy to fenomenalni sportowcy i z nimi miałbym prawie zerowe szanse. Ale Powietkin to co innego. Wierzę, że jestem w stanie go pokonać. Znalazł pan słabości u mistrza olimpijskiego z Aten, mistrza świata i dwukrotnego mistrza Europy? - Wraz z trenerem Fiodorem Łapinem rozpracowaliśmy go w najdrobniejszych szczegółach, analizując większość jego najważniejszych walk. Rosjanin sporo błędów popełnił w niedawnej potyczce z Niemcem Marco Huckiem. Interesował mnie też szczególnie występ bardzo wysokiego, jak ja, Nicolaia Firthy (USA). Wytrzymał cały dystans z Powietkinem, mimo że ma sporo porażek na koncie. Zwracaliśmy uwagę na każdy detal, nawet taki jak mój przeciwnik zachowuje się wchodząc do ringu, jakiej muzyki wtedy słucha. Wiem, co robi najlepiej, z czym radzi sobie gorzej, ale o szczegółach nie będę mówił przed walką. Wystarczyło panu czasu na przygotowania? O pojedynku dowiedział się pan niewiele ponad miesiąc temu... - Ze wszystkim zdążyliśmy, głównie dlatego, że pod koniec marca boksowałem w Częstochowie, a później tak naprawdę kontynuowałem przygotowania, a nie zaczynałem od początku. Miałem bardzo dobre sparingi, obyło się bez kontuzji, forma wysoka, jestem zadowolony. Nigdy wcześniej nie boksował pan na wschodzie Europy. Zabiera pan żonę do Moskwy? - Była na wielu moich pojedynkach, ale tym razem wolałem, by została w domu, gdyż nasz młodszy syn Tomek ma dopiero dwa miesiące. To maleńkie dziecko, lepiej, by żona była z nim, a nie ze mną przy ringu. Mam nadzieję, że wrócę do Niepołomic z pasem federacji WBA. Gdzie się poznaliście? - Podczas wakacji nad zalewem w Kryspinowie, gdzie jeździłem z kolegami pograć w siatkówkę. Wymieniliśmy się telefonami, później jedno spotkanie, drugie i jesteśmy razem. Połączyła nas siatkówka. Do tego stopnia polubiłem ten sport, że nawet będąc pięściarzem jeździłem na rozmaite turnieje amatorskie, np. do Libiąża czy pod Wadowice. Najlepsze miejsce to czwarte. Siatkówka plażowa przypadła mi do gustu, bo w walce dwóch na dwóch ogromną rolę odgrywa technika, spryt, wyczucie. Zdecydowanie mniej lubię siatkówkę w hali, gdzie idzie jeden bombowy atak za drugim. Kiedyś, kiedy to było dozwolone, grałem w turniejach w pokera, m.in. z innym bokserem Tomkiem Hutkowskim, jednym z najlepszych przyjaciół. Ostatni weekend przed walką z Powietkinem spędził pan z rodziną? - Mimo że uwielbiam Niepołomice, gdzie jest zielono i spokojnie, to postanowiłem zostać w Warszawie. Sporo czasu zająłby mi dojazd, a takie wycieczki w tym momencie nie są wskazane. W sobotę tarczowaliśmy z trenerem, spokojniejszą miałem niedzielę. Aby się nie zanudzić, odwiedziłem mieszkających niedaleko Tomka i Jarka Hutkowskich. Nie ma to jak spotkanie z przyjaciółmi, można się pośmiać i odreagować. Jakim uczniem był Andrzej Wawrzyk? - Skończyłem technikum mechaniczne, szło mi nieźle, biorąc pod uwagę, że często mnie nie było na lekcjach ze względu na rozmaite zawody, obozy sportowe. Maturę zdałem na ocenę dostateczną. Najgorzej było z językami - i polskim, i obcymi. Z polskim średnio, bo nie czytałem lektur, z niemieckiego byłem "noga", zaś z angielskiego brałem korepetycje i jakoś nadal mi nie wchodzi. Na studia kiedyś pójdę, na pewno, ale nie teraz. Jak chłopaki podrosną (starszy syn Andrzej Jr. ma 5 lat - PAP), może będę miał więcej czasu na dokształcenie się. Zresztą na to nigdy nie jest za późno. Grał pan w koszykówkę w Wiśle, później boksował w tym klubie. Był pan też kibicem piłkarskim? - Jako młody chłopak chodziłem na mecze Wisły, lecz nie byłem żadnym chuliganem. Zdarzały się bijatyki z kibicami innych drużyn, ale to tzw. szybkie bitki, nie żadne ustawki. To było dawno temu, miałem chyba 16 lat. Po meczu nie wracaliśmy od razu do domu, tylko czekaliśmy na to, co się wydarzy... Jak pan radzi sobie pan ze stresem? - Nie jest źle, pojawia się dopiero na ważeniu, a więc już blisko walki. Generalnie lubię, kiedy mogę pogadać z bliskimi, znajomymi, to mi pomaga. Nie zabieram żadnego talizmanu, nie jestem przesądny, nie wierzę w pecha w piątek trzynastego czy w czarnego kota. Dla wielu zawodników walki o mistrzostwo świata są "wypłatami życia". Zarobi pan w piątek dostatecznie dużo, by spełnić marzenia swoje i rodziny? - Nie, to nie są jakieś gigantyczne pieniądze, które pozwolą np. spłacić w całości mieszkanie, kupić luksusowy samochód i zwiedzić cały świat. Mam dopiero 25 lat i nadzieję, że jeszcze wiele znakomitych walk i wyzwań przede mną. Na koniec rozmowy, jaka muzyka będzie towarzyszyć pani w piątek w drodze z szatni na ring? - To będzie muzyka z filmu "Gladiator", jednego z moich ulubionych. Lubię taką tematykę. Na co dzień jednak słucham rozmaitej, poza techno i łubudubu. Rozmawiał Radosław Gielo