Artur Gac, Interia: Czy do pana świadomości już dotarła wiadomość o śmierci trenera Andrzeja Gmitruka, czy to ciągle brzmi, jak ponury sen? Izu Ugonoh, pięściarz wagi ciężkiej: - W tym momencie staram się ułożyć w głowie to wszystko... To ogromna strata, dzisiaj o godzinie 11 miałem mieć z trenerem zajęcia i dotąd tylko ta myśl była w mojej głowie... Wczoraj mieliśmy normalny trening, sparing oraz rozmowę. Pracowaliśmy, siedzieliśmy i śmialiśmy się, czyli wszystko było tak, jak co dzień. Jestem trzy tygodnie przed walką o pas mistrza Europy WBO i nagle zderzyłem się z ogromną stratą. Nie tylko dlatego, że jest to śmierć wspaniałego szkoleniowca, ale także wspaniałego człowieka. Dla pana to bardzo trudne doświadczenie? - Tak naprawdę teraz do mnie dochodzi, że w swoim życiu jeszcze nie przeżyłem straty nikogo takiego, z kim widywałbym się na co dzień. Z kim byłbym tak zżyty... A tu to wszystko się wydarzyło. Od razu myślę przede wszystkim o rodzinie trenera Andrzeja, o jego żonie i dzieciach, w tym przede wszystkim o najmłodszym dziecku. To ogromna strata dla jego najbliższych, ale także dla całego polskiego boksu, bo trener Gmitruk ciągle był w świetnej kondycji. Często żartowaliśmy, że jest w lepszej formie niż my, a tu taka śmierć zabrała go zdecydowanie przedwcześnie. Jeżeli ktoś znał trenera Gmitruka i miał z nim do czynienia, to pierwsze, co we wspomnieniach ciśnie się na usta, to jego niesamowita krzepa, energia i temperament. - Tak, tak, tak... To jest coś wyjątkowego. Pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to fakt, że ten człowiek jest niezastąpiony. Każdy z nas jest wyjątkowy, ale drugiego takiego już nie będzie. To bardzo dewastujące dla wszystkich bliskich i dla całego środowiska. Jest mi bardzo przykro, teraz tak, jak każdy, będę musiał to poukładać sobie w głowie, ale tak naprawdę nie wiem, co będzie dalej. Może się tak zdarzyć, że mentalnie i psychicznie nie będzie pan gotowy, by 8 grudnia wejść do ringu? - Na razie nie chcę o tym myśleć, bo tak naprawdę wszystko ogarniał trener, łącznie ze sparingpartnerami. Teraz, w tej sytuacji, zostałem sam, bo nie mam innego trenera. Na razie nawet nie chcę w to wchodzić, trzeba ochłonąć i na trzeźwo się zastanowić, a na razie jest jeden wielki szok. Tyle tylko, że to mimo wszystko drugoplanowe rzeczy. Najważniejsze jest to, że odszedł bliski człowiek, z którym codziennie spędzało się czas. To jest główna sprawa i z tym najpierw trzeba sobie poradzić, a dopiero później będę myślał o sprawach zawodowych. Z czym, z jaką sytuacją lub powiedzonkiem, będzie się panu zawsze przypominał ten bardzo charakterystyczny szkoleniowiec? - Bardzo charakterystyczny, święte słowa... Dla mnie to był wielki artysta, dlatego że tak naprawdę nawet spędzając z nim wiele czasu, nadal było go bardzo ciężko zdefiniować. Dzięki temu artyzmowi potrafił wyciągać z ludzi to, co najlepsze. Potrafił rozczytywać sytuacje w niesamowity dla siebie i charakterystyczny sposób. Ostatnią rzeczą, z której ja zapamiętam trenera, wierząc że nie miałby mi tego za złe, bo chyba niespecjalnie lubił ckliwe historie, były wydarzenia z walki Artura Szpilki z Mariuszem Wachem. Po szóstej rundzie szkoleniowiec, bardzo ekspresyjnie rugając "Szpilę" w narożniku, uwypuklił cały swój temperament. - Dokładnie tak, bo on potrafił dostosować odpowiednią technikę do odpowiedniej sytuacji i osoby. W tamtym momencie to była ta reakcja, której Artur potrzebował, ale przy innym zawodniku z pewnością zachowałby się inaczej. On doskonale wiedział, które metody są skuteczne i docierają do konkretnej osoby. I właśnie na tym polegał jego geniusz. Rozmawiał Artur Gac