Ochłonął pan już po pojedynku z Chavezem w Carson? Andrzej Fonfara: Powoli wszystko wraca do normy. Odpoczęliśmy z rodziną dwa dni w Los Angeles, a teraz jesteśmy już w domu w Chicago. W przyszłym tygodniu przylatuję do Polski na dwa tygodnie. To będą moje wakacje, wydaje się, że zasłużone. A później, już w USA, zaczynam treningi i trzeba będzie pomyśleć o kolejnej walce. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ma pan już sprecyzowane plany sportowe? - Jeszcze za wcześnie. Na pewno chodzi mi po głowie rewanż z Adonisem Stevensonem, z którym przegrałem w zeszłym roku pojedynek o pas mistrza świata WBC w kategorii półciężkiej. Mam nadzieję, że po zwycięstwie nad Chavezem o znalezienie ciekawego rywala będzie łatwiej. W sobotę był pan świetnie dysponowany. Czemu i komu zawdzięcza pan tak dobrą formą? - Złożyło się na to kilka czynników. Bardzo dobrze zrobił mi obóz w Houston, gdzie wykonałem olbrzymią pracę. Miałem też dobrze dobranych sparingpartnerów. Trener Sam Colonna znakomicie przygotował mnie już do samego pojedynku, ustawił taktycznie, a w trakcie walki udzielał odpowiednich wskazówek. Swoje zrobiła też dietetyczka, z którą współpracę bardzo sobie chwalę. Na czym ona polegała? - Z jednej strony nic wielkiego, z drugiej - dla mnie rewolucja. Wcześniej jadłem to, na co miałem ochotę, a teraz to, co mi przygotowano. Przed konfrontacją z Chavezem stosowałem się do zaleceń specjalistki i opracowanej przez nią diety białkowo-proteinowej. Wielu starszych kolegów, jak Andrzej Gołota czy Tomasz Adamek, po sukcesach w USA wracali na ring w Polsce. Myślał pan o walce o ojczyźnie? - Przeszła mi przez głową taka myśl. Idealnym miejscem byłby stadion Legii Warszawa, której jestem wielkim fanem. To jednak melodia przyszłości, gdyż wciąż mam coś do zrobienia w Stanach. A na razie Legii będę kibicował w meczu z Lechem Poznań na Stadionie Narodowym w finale Pucharu Polski, na który już zostałem zaproszony.