Nasz mistrz świata w wadze półciężkiej organizacji WBC ujawnił, że już cztery tygodnie przed walką z Briggsem nabawił się kontuzji oraz infekcji nosa, jednak mimo to nie zrezygnował z pojedynku o mistrzowski pas. "Byłem w szpitalu w Chicago, łykałem tabletki i nie wchodziłem już do ringu aż do samej gali, tylko biegałem i obijałem worki, czasem nawet po 12 rund. Miałem dosyć. Moją kontuzję utrzymywaliśmy w tajemnicy, żeby dopuszczono mnie do pojedynku i by Briggs nie miał ułatwionego zadania. Ale i tak w drugiej rundzie przycelował i załatwił mi nos do reszty. Po każdym jego uderzeniu czułem straszny ból. Moja twarz puchła, wyglądałem jakbym wracał z wojny, dusiłem się własną krwią. I plułem też krwią zamiast śliną. Ale przecież nie mogłem się poddać. To była dla mnie walka życia. Przez cały czas zresztą byłem przekonany, że zwycięsko pokonam tę swoją drogę przez mękę" - ujawnił Adamek, który ma jasno sprecyzowane swoje plany. "Chcę długo być mistrzem świata. Za miesiąc razem z Andrzejem Gmitrukiem polecimy na Florydę do siedziby Dona Kinga,. Tam ustalimy, co robimy dalej. Niebawem walczą Johnson z Tarverem. Chciałbym się spotkać z którymś z nich, bo na takim pojedynku zarobiłbym najwięcej. A to moja praca. Tylko walki z najlepszymi i to w USA dają pięściarzowi prestiż. No i w Ameryce sędziowie aż tak nie wypaczają werdyktów jak w Niemczech czy w Anglii, choć czasem i im się to zdarza. Dlatego z takim Ulrichem w Niemczech bić się nie będę. Najwyżej w USA. Erdei nie wygrywa ostatnich swoich pojedynków, a arbitrzy punktują dla niego, bo wszystko rozgrywa się na niemieckim ringu. King miał pomysł, bym teraz spotkał się z kimś tańszym, z niższej półki, ale za to w Polsce. Zobaczymy. Ja mogę walczyć z każdym" - wyjaśnił Tomasz Adamek.