Artur Gac, Interia: Wreszcie miałeś poznać konkrety odnośnie swojej najbliższej przyszłości. Masz wiadomości? Adam Kownacki, pięściarz wagi ciężkiej: - Niestety nie. Dzwoniłem do menedżera, ale nie odebrał, w efekcie cały czas nie wiem, na czym stoję. Ta sytuacja mocno mnie denerwuje. Z rywalami przecież nie ma problemu, bo z kim nie przyszłoby walczyć, zawsze powiem "tak". Bilety też chciałem sprzedawać sam, bo już na tyle zapracowałem sobie na nazwisko, że mam duże grono swoich kibiców. Non stop pojawiają się jakieś dziwne gierki. To ostatnio tak "siadły" wasze relacje, czy już od pewnego czasu się nie układa? - Wiesz, zacząłem przegrywać, więc pewnie moja wartość spadła, ale w ten sposób też poznaje się ludzi. Mówiąc brutalnie, przestałeś być dla niego... - ...aż tak ważny. Tak mi się wydaje i takie mam odczucia. Natomiast nie chcę też przesadnie się żalić i oczerniać menedżera. Taki jest ten biznes i generalnie sport, więc trzeba to zaakceptować. Jednak po prostu chciałbym wiedzieć, na czym stoję, bo jakby nie było mam też oferty z Polski. Potrzebuję wiedzieć, co mam zrobić ze swoim życiem. W takim momencie wręcz odechciewa się uprawiać ten sport. Masz tutaj na myśli konkretnie Keitha Connolly’ego? - Nie tylko, Conolly jest tylko i aż menedżerem. To nie jest promotor, więc sam z siebie nie może mi dać konkretnych ustaleń. Może mi tylko powiedzieć, co zaoferuje Al Haymon lub inny promotor. Czyli wszystko może być ze sobą powiązane. Promotor może uważać, że nie ma dla ciebie już wielkich perspektyw, a Connolly nie mogąc ci przekazać dobrych informacji, być może unika kontaktu. - Dokładnie, tak samo to odbieram. Natomiast ja mam życie, rodzinę na utrzymaniu i muszę jak najszybciej wiedzieć, co mam robić. Czy w obliczu tego wszystkiego bierzesz pod uwagę, że nie będziesz już więcej walczył? - No nie, aż tak nie myślę, że więcej nie zaboksuję. Być może jeszcze kilka dni temu byłem bardziej zły niż teraz. Ciągle mocno mnie to denerwuje, jednak nie chciałbym w ten sposób odchodzić. Chciałbym stoczyć jeszcze jedną walkę, a może nawet dwie, ale na razie idzie to wszystko w złym kierunku. Myślałem, że w takim momencie będzie dodatkowe wsparcie od promotorów i menedżerów oraz wiara z ich strony, że odbuduję się po trzech porażkach, ale tego nie ma. Sam doświadczasz na własnej skórze, jak skonstruowany jest ten świat. Gdy byłeś na fali wznoszącej, wszyscy wokół wydawali się być bliskimi na dobre i na złe. Natomiast po porażkach nagle okazało się, że zostaje rodzina. - Nic dodać, nic ująć. Z rodziną czasami też różnie bywa, ale u mnie na żonę i dzieci zawsze mogę liczyć. W każdym razie rękawic jeszcze nie zamierzasz odwieszać? - Zobaczymy, co wkrótce się wydarzy, bo wiemy dobrze, że zostawiam w ringu dużo zdrowia. Pieniądze zarobione w boksie dobrze zainwestowałem, więc już nie muszę utrzymywać się z dostawania po mordzie (śmiech). Na ten aspekt już długo spoglądasz racjonalnie. Nawet gdy kariera była w pełnym rozkwicie, a na horyzoncie walka o mistrzostwo świata, to podkreślałeś, że nie zamierzasz długo walczyć, właśnie świadomy wyniszczającego stylu boksowania. Czy dziś zrozumiałeś, że już definitywnie odbiłeś się od topu wagi ciężkiej i planując 1-2 walki chciałbyś zmierzyć się z rywalami, którzy nie byliby z najwyższej półki, by móc pożegnać się zwycięstwami? - Szczerze odpowiem: teraz chciałbym stoczyć walkę z jakimś gościem z niższej półki, który nie będzie w stanie mnie znokautować. Oczywiście ostatni rywale nie byli najwyższej klasy, jednak Ali Eren Demirezen był okropnie twardy i wytrzymały, a przy tym non stop szedł do przodu. Zatem nie był to rywal, który pozwolił mi się odbudować po tym, co stało się z Robertem Heleniusem. Jakiś czas temu było mi powiedziane, że miałbym wystąpić w lutym, ale czasu zostało niewiele i czekam na konkrety. Pojawienie się w moim życiu dwójki dzieci plus przeprowadzka do Miami wymagało dobrego poukładania, co nie poszło mi idealnie. Obecnie treningi niby są, ale nie do końca takie, jak być powinny. Ruszam się na pewno więcej niż w Nowym Jorku, bardziej siłowo i częściej uderzam w worek, ale brakuje planu przygotowań, który byłby realizowany pod okiem trenera. Podsumowując jest dużo elementów, które ciągle muszą złożyć się w optymalną całość, a jest rodzina i rachunki trzeba płacić. Życie przy obecnej inflacji jest dużo droższe niż było jeszcze kilka lat temu. Z jednej strony mówisz, że na tyle dobrze zainwestowałeś pieniądze, iż nie jesteś skazany na boks, a jednocześnie zwracasz uwagę, że z czegoś trzeba żyć. To znaczy, że nie masz jeszcze takiej perspektywy, z której byłbyś zadowolony? - Wszystko zależy od tego, na jakim poziomie chce się żyć. Na pewno nie jest źle, ustawiłem się na tyle, że jest okay i mi nie braknie, ale jeszcze nie na tyle, by zagwarantować sobie wyższy standard na całe życie. Żeby to się stało, trzeba jeszcze trochę dorzucić do worka (uśmiech). Na pewno niepokoi fakt, że liczysz na walkę w lutym, gdzie czasu zostało niewiele, tymczasem nie masz głównego trenera i przygotowań stricte bokserskich. Biorąc pod uwagę, że wchodzimy w okres świąt i Nowego Roku, w zasadzie już nie ma ani dnia czasu na zwłokę. - Oczywiście, powinienem być w dobrym treningu bokserskim, a nie jestem. To kolejne pytanie i zagadka, którą muszę jak najszybciej rozwiązać. Dziś na własnym przykładzie przerabiasz to, co może do niedawna wydawało ci się nielogiczne u innych pięściarzy. W rozmowie ze mną zapowiadałeś, że porażka z Demirezenem, którego uważałeś za przeciętniaka, będzie oznaczać, że nie masz czego szukać w poważnym boksie i trzeba będzie z tego biznesu odejść. - To prawda, tu mnie masz. Ale powiem ci uczciwie, że rodzą się w mojej głowie przeróżne pytania. Wiem, że boks jest tym sportem, którym zajmuję się przez pół życia, od 15 lat, więc trudno w jednej chwili się z tym rozstać. Nie chciałbym podjąć pochopnej decyzji, aby powiedzmy za dziesięć lat nie pluć sobie w brodę, że jednak mogłem dać sobie jeszcze szansę, poświęcić rok lub dwa, aby spróbować coś osiągnąć. I nie chciałbym, żeby takie rozważania kiedyś mnie prześladowały, gdy będę siedział z dziećmi i rozmawiał na temat tego, co zrobiłem, a na co już nie dałem sobie czasu. Z drugiej strony to na tyle ciężki i ryzykowny sport, że nie daj Boże równie dobrze można pluć sobie w brodę na zasadzie: "i na co mi była ta ostatnia, przeklęta walka?!". - No właśnie, to są te pytania, na które w danym momencie nie ma dobrej odpowiedzi, bo nie potrafimy przewidzieć przyszłości. Tu chyba przydałby się dobry psycholog, ale obawiam się, że na tą wątpliwość nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Powiem ci, że akurat w niedzielę pewna moja dobra znajoma z Greenpointu obchodziłaby urodziny, ale niestety kilka lat temu odebrała sobie życie... Gdy to przypomnienie wyskoczyło mi na Facebooku, to pomyślałem sobie, jak wiele osób nie dało sobie rady z presją, wybierając inną drogę. Taka radosna, zawsze uśmiechnięta dziewczyna, a zdecydowała się na ostateczny krok. To tak szczerze... Zauważasz u siebie pewne skutki uprawiania boksu, że ten sport wystawia ci rachunek? Artur Szpilka kiedyś powiedział mi takie słowa: "Nie mam żadnych objawów, że coś dzieje się z moją głową. Nieraz tylko łapię się na tym, że jak zbyt szybko wstanę, to zaczyna mi się kręcić w głowie. Ale to chyba każdy z nas tak ma... Wtedy pojawia się myśl: ‘a może to przez ten nokaut?’, lecz po chwili mi przechodzi". - Czuję się dobrze, chyba myślę jeszcze w miarę rozsądnie, natomiast przeraża mnie fakt, gdy ktoś mówi o takim ryzyku uprawiania sportu. Na co dzień staram się o tym nie myśleć, ale w takich chwilach, gdy ten temat się pojawia, aż odczuwam strach. Wiele osób uważa, że skutkiem w moim przypadku jest sposób mówienia, ale chcę powiedzieć nieświadomym, że ja całe życie tak niewyraźnie się wypowiadałem. Inna sprawa, że trochę podciągnąłem się w języku polskim, bo kiedyś dużo mniej się w nim komunikowałem. Ale i tak brakuje mi wielu słów, żeby móc powiedzieć wszystko to, co w danej chwili chciałbym wyrazić. A wracając do kariery... Jest to ważny punkt w moim życiu. Na pewno nie jestem już w swoim szczytowym momencie, ale mam 33 lata, co w boksie nie oznacza, że jestem za stary. Ciągle stać mnie, by dawać dobre walki i dobre wyniki. 38-letni Dereck Chisora pokazał, że nie jest już najlepszą wersją siebie, przegrał wyraźnie z Tysonem Furym, ale dostał kolejną walkę o mistrzostwo. Ja też byłem już tak blisko tego, żeby stoczyć ten najważniejszy pojedynek w karierze. Wiele rzeczy chodzi mi po głowie... Tu powtórzę pytanie, mając na względzie, że upływający czas być może zmienił twoją optykę. Dotąd zwykłeś powtarzać, iż nie żałujesz odmówienia oferty walki w trybie last minute z Anthonym Joshuą. Przypomnijmy, że sensację sprawił wtedy Andy Ruiz jr, który rzucił mistrza na deski i go pokonał. Dziś czujesz niedosyt? - Pewnie. Mogłem wziąć tę walkę. O proszę. To zupełna zmiana stanowiska. - Trochę mi się zmieniło, widząc teraz, jak daleko jestem od walki o mistrzostwo. A wtedy posłuchałem się menedżerów, licząc na to, że bardziej na swoich warunkach dojdę do tej walki, a poprzedzi ją normalny, pełny obóz przygotowawczy. Życie jednak pokazało, że czasami trzeba brać okazje i próbować je wykorzystać, co zrobił właśnie Ruiz. Reasumując: coraz bardziej zniecierpliwiony czekasz na kontakt ze strony opiekunów swojej kariery, jeszcze nie kończysz kariery mając ochotę na 1-2 pojedynki, chyba że byłby ci pisany piękniejszy scenariusz. - No właśnie, to jest boks i życie, mamy tyle zmiennych. Samo to, że miałem teraz trenować z SugaremHillem Stewardem, który niedawno wrócił z obozu od Tysona Fury’ego, a zanim wyjechał byłem z nim na jednym treningu. W tym tygodniu będę do niego dzwonił i mam nadzieję, że ten temat się ruszy, choć nie jest jeszcze dograny. Nie jest powiedziane, czy będziemy razem trenować, ale byłoby fajnie, bo on też mieszka w Miami. Z drugiej strony SugarHill dużo wyjeżdża, więc mógłby nie mieć dla mnie dostatecznie dużo czasu, aby być ze mną regularnie na sali. I to rodzi kolejne pytania. Tak więc wokół mnie jest w tej chwili wiele zagadek, które chciałbym jak najszybciej rozwiązać. Na pewno podbudowuje mnie myśl, że swego czasu już przeszedłem przez duże zawirowanie, gdy kontuzja wyeliminowała mnie z boksu na trzy lata. Wtedy wróciłem i kawałek dobrej roboty wykonałem. Liczę, że teraz będzie podobnie i przez może dwa, góra trzy lata, pozostawię po sobie jak najlepsze wrażenie. Najgorsze, że obecnie niektóre kwestie są ode mnie niezależne, ale jestem osobą lojalną, więc tym bardziej mam wiarę, że Connolly i Haymon nie zapomnieli o mnie. Rozmawiał Artur Gac