Rywalem niepokonanego "Baby Face’a", podczas gali w Barclays Center na Brooklynie, będzie były pretendent do pasa WBC, 36-letni Amerykanin - Gerald Washington (19-2-1, 12 KO). Artur Gac, Interia: Za panem długie tygodnie bardzo ciężkiej pracy? Adam Kownacki, pięściarz wagi ciężkiej: - To był monotonny okres, czyli tylko trening, odpoczynek i kolejny trening. Cel jest wysoki, więc trzeba było ciężko trenować, żeby podołać następnemu dużemu wyzwaniu. Washington na pewno wysoko powiesi poprzeczkę, dlatego miałem naprawdę ciężkie sparingi. Sparingpartnerzy bardzo mi pomagali, dzięki czemu będę gotowy na najbliższą sobotę. W teorii postrzega pan Washingtona, jako przeciwnika łatwiejszego od ostatniego, czyli Charlesa Martina? - Można powiedzieć, że na papierze to Martin, jako były mistrz świata, był większym wyzwaniem. Jednak teraz nie można wychodzić z założenia, że Gerald jest gorszy, bo przecież walczył z dobrymi pięściarzami i też w miarę dobrze sobie radził. Jestem bardzo skoncentrowany, bo wiem, że muszę tę walkę wygrać, aby wraz z nią wykonać kolejny krok i przybliżyć się do wymarzonego celu, jakim jest pojedynek o tytuł mistrza świata. Czyli podchodzi pan coraz bardziej racjonalnie, czując że po ewentualnej wygranej z Washingtonem jeszcze nie będzie pan gotowy na mistrzowski pojedynek, traktując to starcie jako jeden z ostatnich przystanków? - Dokładnie tak, zresztą każda walka jest drogą do celu, a każda kolejna wygrana do niego przybliża. Na pewno nie myślę o łatwej wygranej, bo jeśli człowiek myśli w ten sposób, to jest w dużym błędzie. Pamiętamy, jak było przed Martinem. Wszyscy mówili, że Charles nie ma serca do walki, sam się na to złapałem, a w ringu okazało się, że był naprawdę dobrze przygotowany i zdeterminowany, by ze mną wygrać, przez co pokazał się z naprawdę dobrej strony. Zdałem sobie sprawę, że na tym poziomie chyba już nie ma łatwych walk, każdego rywala trzeba bardzo poważnie traktować i do każdego pojedynku sumiennie się przygotowywać. Faktycznie, sam pan miał poczucie przed walką z Martinem, że Amerykanin nie wniesie do ringu serca. Tymczasem pojedynek z panem potraktował w kategoriach "być albo nie być" i chyba dał z siebie wszystko to, co ma najlepsze. - Zgadza się, facet pokazał się z bardzo dobrej strony i dał mi twardą walkę. Oczywiście wygrałem jednogłośnie, pokazując że jestem dużo szybszym pięściarzem. Teraz liczę, że to samo pokażę w konfrontacji z Washingtonem. Biorąc pod uwagę styl Washingtona i dobór sparingpartnerów, łatwo było panu taktycznie przygotować się pod kolejnego Amerykanina? Innymi słowy, rywal był dla pana prosty do "przeczytania"? - Cóż, każdy wie, jaki jest mój styl. Na pewno będę nacierał do przodu, będę próbował skracać dystans i wyprowadzać dużo ciosów. Zobaczymy, jaki to przyniesie efekt. Mój styl raczej pozostanie niezmienny, więc zobaczymy, jak Gerald będzie w stanie ze mną zawalczyć. Myślę, że oprze swój boks na taktyce, jaką realizował Iago Kiładze, czyli będzie chciał używać lewego prostego i uciekać. Ciekawe, czy to mu się uda, czy jednak ja swoją presją będę w stanie go "złamać" lub wygrać wystarczającą ilość rund, aby werdykt poszedł na moją stronę. W każdym razie prognozuje pan, że przeciwnik spróbuje kontrolować ten pojedynek lewą ręką? - Z tego, co widzieliśmy razem z trenerem, to właśnie tak nam się wydaje. Tak walczył z Jarrellem Millerem oraz Nagy’m Aguillerą i tego się spodziewamy, że będzie chciał aktywnie się cofać, dystansując mnie i powstrzymując moją ofensywę ciosami prostymi. Sam jestem ciekawy, jak to będzie wyglądało w ringu. Cały cykl przygotowań przebiegał planowo, czy coś mogło ułożyć się lepiej? - Naprawdę mogę być zadowolony. Jestem zdrowy, a sparingpartnerzy dawali mi konkretny wycisk. Jestem pozytywnie nastawiony, wszystko układało się dobrze i, mam nadzieję, że ta sytuacja utrzyma się do momentu walki. Rozumiem, że ze swoim przyjacielem Millerem rozmawiał pan na temat Washingtona? - Tak jest, mogę na niego liczyć. I Jarrell też mówił mi, że Gerald będzie używał lewego prostego, starając się unikać walki w półdystansie. I tu pojawia się dodatkowy smaczek, bo mówi pan otwarcie, że chciałby skończyć tę walkę nieco szybciej niż uczynił to "brat z innej matki", czyli właśnie Miller. - To prawda, byłoby fajnie "wyprzedzić" Jarrella, ale nie za wszelką cenę. Na pewno nie ma co za wszelką cenę napalać się na taki scenariusz. Mam chłodną głowę, bo wiem, że najważniejszym celem jest zwycięstwo, a ewentualna wygrana przed czasem, odniesiona szybciej od Millera, będzie dodatkowym bonusem. Jakiś czas temu, gdy po walce z Kiładze miał pan dłuższą przerwę, pojawiały się wątpliwości, czy pana droga do najważniejszych walki układa się należycie. Sam pan nie ukrywał, że w związku z tym pojawiało się trochę nerwów. Czy teraz ma pan poczucie, że wszystko układa się należycie? - Akurat po pokonaniu Martina już dosyć szybko wiedziałem, że kolejna walka odbędzie się właśnie 26 stycznia. Dlatego w miarę nisko trzymałem wagę, a dodatkowo zaraz po pojedynku trenerzy zmusili mnie, bym chodził na siłownię. Mam głęboką nadzieję, że ten rok będzie dla mnie naprawdę przełomowy. Liczę, że pod koniec 2019 dostanę szansę walki o tytuł mistrza świata i wierzę, że sprostam temu wyzwaniu. Gdyby tak miało być, to w okolicach połowy roku stoczyłby pan sprawdzian generalny przed bojem o pas mistrza świata? - Mam nadzieję, że właśnie tak to będzie. Z jednej strony patrzę trochę dalej, ale z drugiej jestem bardzo skupiony, bo doszedłem za blisko najważniejszej walki, by coś zepsuć. Teraz tylko i wyłącznie skupiam się na Washingtonie, a później będę planował kolejny pojedynek. Jednak, jeśli już sobie rozmawiamy, to chciałbym mieć w tym roku trzy walki, czyli kolejną w okolicach wakacji. Idealny scenariusz na pojedynek w połowie roku zakłada konfrontację z młodszym od Washingtona i będącym na fali wznoszącej zawodnikiem, czy jednak istniałoby za duże ryzyko, że takie starcie kosztowałby pana zbyt wiele w kontekście optymalnych przygotowań do pojedynku mistrzowskiego na koniec roku? - Dokładnie, to są dylematy, ale przypomnę, że ja nie walczę z zawodnikami z pierwszej łapanki, patrząc na Martina, Kiładze, czy Artura Szpilkę. A wcześniej byli Danny Kelly czy Jesse Barboza, który był traktowany jako potencjalny pretendent. Żaden z nich nie był taksówkarzem. Naprawdę miałem wielu trudnych rywali, ale za każdym razem zdawałem egzaminy i na pewno zdam kolejny test 26 stycznia. A wtedy zobaczymy, kto kolejny będzie skłonny podjąć wyzwanie. Ma pan kibica m.in. w osobie Andrzeja Gołoty, który w udzielonym Interii wywiadzie docenił pana zwycięstwa, przyznając że widział pojedynek, w którym "przetrącił pan Artura Szpilkę", ale dodał, że jeszcze spore rezerwy ma pan w swojej sylwetce. Gołocie nie chodziło o sam wygląd, co o zadbanie o lepszą obudowę fizyczną, która będzie chroniła pana po zainkasowaniu mocnych ciosów na korpus w walce z rywalami dysponującymi silnym uderzeniem. - Oczywiście, że tak, ja Andrzeja uwielbiam. Nie wziąłem sobie tak tych słów do serca, bo widziałem, co dokładnie powiedział. Andrzeja strasznie szanuję, można powiedzieć, że to dzięki niemu boksuję, bo miłość do tego sportu zaczęła się u mnie od oglądania jego walk. Czyli pan należycie zinterpretował te słowa, bo dla przykładu Andrzej Fonfara, odnosząc się tylko do omówienia wywiadu, ostro zakpił z Gołoty, pisząc "profesjonalnie to nie wyglądało, jak uciekłeś z ringu Andrzej". - Andrzej Fonfara napisał to, co myślał, do czego miał prawo. Z jednej strony fajne było to, że za mną obstał, jakby chciał pokazać, że brzuch jednak nie ma dużego znaczenia, i że mam "jaja" w walce. Myślę, że Andrzejowi bardziej chodziło o to, by pokazać, że łatwo jest krytykować, ale samemu wejść do ringu już dużo ciężej. Chyba sam ma dość słuchania głosów na temat mojego brzucha. Jestem jaki jestem, ale przecież wygrywam walki i to z czołówką światową, patrząc na Martina. Niemniej do Andrzeja Gołoty naprawdę nic nie mam, bardzo go szanuję i lubię. Bardzo fajnie mi się z nim rozmawiało i w ogóle super, że znalazł czas, by spotkać się ze mną w Chicago. Zresztą podczas tego spotkania osobiście udzielił mi paru rad, co mam robić. Jakie to były wskazówki? - Powiedział, że podobało mu się jak walczę, ale zwrócił uwagę na brzuch, że mogę bardziej balansować głową oraz abym ogarną dietę. Poza tym wszystko ogólnie mu się podobało. Czyli, co by nie mówić, Gołota jest szczery, bo to samo zakomunikował panu wcześniej, w cztery oczy. - Tym bardziej absolutnie nie mam nic do Andrzeja. Ja wychodzę z założenia, że skoro jesteśmy Polakami, to powinniśmy trzymać się razem i inwestować w boks, żeby stawał się coraz lepszy. Do walki z Arturem Szpilką na boksie zarabiał pan niewiele. Za pojedynek z Washingtonem otrzyma pan sowitą gażę? - Już jest bardzo pozytywnie, wszystkie lata ciężkiej pracy zaczynają przynosić owoce. W tej chwili nie mogę narzekać, zgłasza się do mnie dużo różnych firm, które chcą mnie wspierać na zasadzie sponsoringu. Już czuć różnicę. Ma pan postanowione, na co sobie pozwoli po wygranej z Washingtonem? - Zobaczymy... W tej chwili wszystko kręci się wokół soboty, to najważniejsza rzecz w moim życiu. Za kilka dni będziemy mogli o tym porozmawiać. Znów spodziewa się pan sporej grupy polskich kibiców? W dalszym ciągu pan i pana rodzina angażujecie się w rozprowadzanie biletów? - Jak najbardziej. Bardzo fajnie, że Polonia mnie wspiera i tworzy super atmosferę. W ogóle powstają o mnie piosenki. Normalnie dzieją się takie rzeczy, o jakich kiedyś rozmawiałem tylko w żartach, a teraz to wszystko dzieje się naprawdę. Jestem w szoku, że ludzie pokładają we mnie nadzieję, bo widzą, że ciężką pracą można dążyć w kierunku celów, które kiedyś były tylko marzeniem, choć w sercu zawsze w to wierzyłem. A teraz to dzieje się na naszych oczach. Przede mną jeszcze trochę drogi, ale jestem już naprawdę blisko szansy i chcę zostać pierwszym polskim mistrzem świata w wadze ciężkiej. Samo dojście do tej walki mnie nie zadowoli. Będę chciał ją wygrać dla Polaków, którym to się należy. Rozmawiał Artur Gac