Artur Gac, Interia: Takie zwycięstwa, odniesione w spektakularnym stylu, mają szczególną wymowę. Sam ma pan poczucie, że imponująco rozprawił się z Washingtonem? Adam Kownacki, pięściarz wagi ciężkiej: - Myślę, że tak, wygrałem w dobrym stylu. Zadałem czysto parę dobrych ciosów, wszystko tak, jak szlifowałem na treningach. Jestem naprawdę zadowolony i mam nadzieję na takie zwycięstwa w przyszłości. Po tak szybkim zakończeniu walki, już w drugiej rundzie, można czuć jakikolwiek niedosyt? Mógł pan zrobić coś jeszcze lepiej i bardziej widowiskowo? - Na pewno. Ciągle mogę poprawić prawą rękę i nogi, które jeszcze trochę zostawały, gdy ruszałem z ciosami. Przez to za bardzo się wychylałem i wypadałem do przodu. Widziałem parę rzeczy do poprawy, ale nie było źle. Ogólnie jestem zadowolony i już myślę o kolejnej walce. Generalnie można powiedzieć, że z walki na walkę robi pan zauważalne postępy. - Zgadza się, dużo pracuję nad wieloma elementami, by prezentować się coraz lepiej. Mam nadzieję, że progres będzie trwał. W gruncie rzeczy przebieg walki nie był zaskakujący, bo sam pan zakładał, że Washington nie będzie podejmował wymiany, tylko pod pana naporem będzie się cofał i próbował kąsać lewą ręką. Praktyka pokazała, że skutek jego taktyki był mizerny. Niemniej czy spodziewał się pan większego oporu ze strony Amerykanina? - Myślę, że duży wpływ na przebieg walki miały wydarzenia z pierwszych sekund, gdy trafiłem go trzema celnymi ciosami w kolejności: lewy prosty, prawy sierp i lewy sierpowy. Te uderzenia weszły dobrze i widziałem, że trochę nim zachwiały. Myślę, że po tym już zdał sobie sprawę, że będzie mu ciężko. Już nawet niespecjalnie uciekał, ani nie używał lewego prostego. Fajnie, że byłem w stanie tak szybko narzucić mu swój styl. Czyli, używając terminologii bokserskiej, ekspresowo go pan "złamał" mentalnie? - To prawda, już pierwsza kombinacja weszła mi czysto i od tego momentu poszło z górki. Popularność i zainteresowanie pana osobą rośnie w lawinowym tempie. Rozumiem, że odczuwa pan to na własnej skórze? - Strasznie to ruszyło. Coraz więcej ludzi chciałoby się spotkać i porozmawiać, więc muszę się w tym odnaleźć. Nie ukrywam, że jest to bardzo męczące i trudne, bo dzieje się mnóstwo rzeczy, z którymi muszę sobie poradzić. Popularność zaczyna osiągać już takie rozmiary, że zaczyna pan być rozpoznawalny w miejscach publicznych? - Na szczęście jeszcze nie jest tak źle, może w Polsce będzie pod tym względem trochę gorzej (śmiech). W Stanach Zjednoczonych na razie nie mam tak dużego nazwiska, więc mam trochę spokoju. A o tym, jak będzie w ojczyźnie, przekonam się już niedługo. Kiedy przylatuje pan do Polski? - Pod koniec lutego. W tym czasie na gali UFC w Pradze (23 lutego - przyp. AG) będzie walczył mój kolega Gian Villante. Na jego walce będzie mój trener Keith Trimble, więc ja również tam się wybieram, by mu kibicować. Jak długo zagości pan w Polsce? - Myślę, że tydzień, może dwa. W sumie jeszcze nie kupiłem biletów. Czyli króciutko, ale z drugiej strony chyba nie może pan sobie pozwolić na dłuższe wakacje. - Oczywiście, nie ma szans. Żona zostanie w Stanach, więc jak najszybciej będę chciał wrócić i być przy niej. No właśnie, serdeczne gratulacje. Zostanie pan ojcem. - Bardzo dziękuję. Sam dowiedziałem się o tym zaraz po świętach. Natomiast rodzina i cały świat usłyszeli o tym dopiero w sobotę po walce, gdy ogłosiłem to w ringu. W przygotowaniach do walki ta świadomość dodawała panu jeszcze większej motywacji, czy wręcz przeciwnie, działała na pana zbyt emocjonalnie? - To zdecydowanie dodawało mi skrzydeł, by wygrać dla jeszcze jednej osoby. Możemy już coś powiedzieć o płci dziecka? - Jeszcze nie wiemy, za to już wiadomo, że to nie jest mnoga ciąża. Najważniejsze, żeby dziecko było zdrowe, a płeć jest już sprawą drugorzędną. Wracając do pana popularności, którą coraz bardziej pan odczuwa, a bardzo możliwe, że prawdziwa fala tsunami dopiero uderzy. Czy istnieje niebezpieczeństwo, że może panu odbić "sodówka"? - (śmiech) Zobaczymy, czas pokaże. Jednak myślę, że zawsze pozostanę takim samym chłopakiem, jakiego wszyscy znają i nic się nie zmieni. Jeśli już coś się stanie, to być może bardziej się wyciszę w tym sensie, że nie będę już tak dyspozycyjny dla wszystkich. Ważne będzie, by odciąć się od tego zainteresowania, które naprawdę jest bardzo męczące. Zawsze staram się być miły, ale czasami zaczyna być ciężko, bo niektóre teksty naprawdę są nie do wytrzymania. Dlatego pewnie lepiej będzie zastrzec dla siebie trochę prywatności. Innymi słowy zacznie pan podchodzić do rozlicznych propozycji selektywnie? - Tak właśnie myślę. Naprawdę lubię i cenię swoją prywatność, dlatego nie będę chciał za dużo pokazywać. Drzwi do swojego świata już trochę uchyliłem, jednak zawsze, na ile to tylko możliwe, chcę pozostawić sobie prywatność i za wiele nie odsłaniać. Przed walką z Washingtonem przyznał mi pan, że optymalnym scenariuszem byłaby kolejna walka w okresie wakacji, a pod koniec roku bój o tytuł mistrza świata federacji WBC z Deontayem Wilderem. To wciąż aktualny scenariusz? - Podtrzymuję to, na razie taki jest plan. Teraz czekamy na rewanż Wildera z Tysonem Furym i mam nadzieję, że Wilder wygra. Można powiedzieć, że teraz bardzo mu kibicuję, by właśnie z nim zawalczyć pod koniec roku. A jak bardzo nakreślony plan walki mistrzowskiej skomplikowałaby panu wygrana Fury’ego? - Myślę, że wtedy wszedłby w życie scenariusz ich trzeciej, rozstrzygającej walki. I to oznaczałoby dla pana, że na mistrzowską szansę trzeba by było poczekać do kolejnego roku? - Może wtedy Anthony Joshua byłby otwarty na pojedynek ze mną? Wiemy, że Anglik też ma zawalczyć w okresie wakacji, na przełomie maja-czerwca, więc pod koniec roku mógłbym zmierzyć się z Joshuą o należące do niego pasy. Nie robi panu różnicy, czy rywalem miałby być Wilder, czy Joshua? - Najważniejszy jest cel, czyli walka o mistrzostwo świata. Można powiedzieć, że jestem w naprawdę dobrym położeniu. Jest pan po rozmowie z menedżerem Alem Haymonem? - Rozmawiałem z nim zaraz po walce. Pogratulował mi i powiedział, że dałem walkę, która zrobiła ze mnie gwiazdę, bo pokazałem światowej stawce, kim jest Adam Kownacki. Ta cała moja historia normalnie jest jak scenariusz filmowy. Teraz trzeba go dobrze zakończyć, czyli wygrać mistrzostwo świata. A jeśli chodzi o pana pojedynek w połowie roku, to życzyłby pan sobie lżejszej walki, by za dużo nie ryzykować przed mistrzowską batalią, czy bardziej wskazany byłby wariant skonfrontowania się z wymagającym rywalem, by przejść jeszcze trudniejszy test przed starciem o pas? - Trzeba zobaczyć, co będzie się działo i może już za miesiąc lub dwa będę wiedział dużo więcej. Na razie chcę trochę odpocząć, pobyć jak najwięcej z żoną i oswajać się z myślą, że będę ojcem. To naprawdę superuczucie. Odpoczynek muszę pogodzić z aktywnością medialną, ale jestem dobrej myśli. Wchodzę w nowy rozdział w życiu, bo naprawdę sporo wokół mnie się zmienia. Słysząc emocje w pana głosie mam wrażenie, że spełnia się sen chłopaka z Konarzyc pod Łomżą... - ...który jeszcze się nie skończył, bo najważniejsza walka dopiero przede mam. Cieszę się, że mam bardzo dobrą pozycję i taki pojedynek jest już dużo bliżej niż dalej. Oczywiście przede mną jeszcze dużo ciężkiej pracy, w ogóle ten bieżący rok będzie naprawdę ciężki. Trener już do mnie pisał, czy biegałem i polecił, żebym robił chociaż jeden w tygodniu trening cardio, aby podtrzymywać już wykonaną pracę. Razem z trenerami znamy swój plan i będziemy dążyć do celu. Zapewne pan sam, widząc jak blisko jest wierzchołek stromej góry, nie spocznie na ostatnim podejściu. W takiej sytuacji nie trzeba pana specjalnie motywować. - Tak jak pan mówi, ja sam już nie mogę się doczekać tego podejścia. Jednak w tej chwili muszę trochę odpocząć, bo mimo że walka była krótka, to cały obóz był bardzo długi i ciężki. Potrzebuję dwa tygodnie przerwy, po czym wrócę do treningów i eliminowania błędów, mając nadzieję, że kolejna walka odbędzie się w wakacje. Pojedynek z Washingtonem, poza rozcięciem nad lewym okiem, okupił pan jeszcze jakąś kontuzją? - Nie, nabawiłem się tylko tego rozcięcia, na które założono mi cztery szwy. To trochę pokrzyżowało szyki, ale nie jest źle, bo wszystko ładnie się goi i mam nadzieję, że nie będę miał z tym rozciętym miejscem żadnych problemów. Już doszedł pan do tego, czy uraz powstał po ciosie, czy po jakimś przypadkowym zderzeniu? - Patrząc na te urywki walki, które każdy mi wysyła, doszło chyba do uderzenia łokciem pod koniec pierwszej rundy. Prawdopodobnie to wtedy powstało rozcięcie. A w ogóle ma pan twardą skórę twarzy, czy podatną na rozcięcia? - Uważam, że dość twardą, zwłaszcza patrząc na styl, jak mam w ringu, czyli nieustanną wymianę ciosów z obu stron. Moje ciało naprawdę dużo przyjmuje, ale i sporo wytrzymuje. Zupełnie wyśniony scenariusz, którego na ten moment nie można wykluczyć, zakłada walkę unifikacyjną o wszystkie pasy wagi ciężkiej z przyjacielem Jarrellem Millerem? - Myślę, że właśnie to byłoby najlepszym zakończeniem tego filmu, o którym wspomniałem. Gdyby taka walka się odbyła i wygrałbym z Jarrellem, zostając absolutnym mistrzem świata wagi ciężkiej z wszystkimi pasami w kolekcji, to w takim momencie odszedłbym z boksu. A to już hollywoodzki scenariusz! Bez żadnej obrony? - Tak jest. Podziękowałbym wszystkim i po raz ostatni zszedł z ringu. Ale moment, bo my już wybiegliśmy dwa-trzy kroki do przodu (śmiech). Czyli gdyby tak się stało, to możliwe, że już w 2020 roku mógłby pan być emerytowanym pięściarzem? - Dokładnie tak, ale to wszystko zweryfikuje życie. Rozmawiał Artur Gac