27 lutego 2010 roku, Vancouver. Walka trwa już niemal 90 minut, na trasie liczą się tylko dwie wielkie mistrzynie. Ostatni zjazd, trzeba uważać, bo jeden błąd może zaprzepaścić ogromny wysiłek, który wkładałeś tygodniami w przygotowanie do igrzysk. Było ciężko, nie brakowało łez i bólu. Teraz to nie ma żadnego znaczenia, liczy się najbliższe kilkadziesiąt sekund i walka o złoto. Obie zjeżdżają na stadion bardzo ostrożnie, momentami nieporadnie, ale bez wywrotki. Mocno pracują rękami, prując śnieg i prąc przed siebie. Tuż przed metą Marit Bjoergen dopada Justynę Kowalczyk, rozpoczyna się finisz, który przejdzie do historii. Zostało sto metrów, ostatni zakręt. Polka jest na czele, ale Norweżka - i to dosłownie - depcze jej po piętach. Obie są wycieńczone, cierpią, ale nie odpuszczą aż do końca. Kowalczyk mocno się odpycha, Bjoergen na finiszu wyskakuje zza jej pleców i przez chwilę prowadzi o ułamek sekundy. Ale Kowalczyk nie odpuszcza, pracuje jak maszyna, za to rywalka w pewnym momencie gubi rytm i traci złoty medal olimpijski. Przegrała go o 0,3 sekundy. W biegu na 30 kilometrów, gdy walczysz z rywalkami i ze swoimi słabościami przez ponad 1,5 godziny to mniej niż o włos. Obie na mecie padają wycieńczone w śnieg, po chwili kurtuazyjnie sobie gratulują i kończą rywalizację. Kończą w Vancouver, bo ich zmagania o palmę pierwszeństwa będą kibiców rozpalać przez kolejne lata. W marcu 2018 roku Kowalczyk powiedziała dość, dwa tygodnie później koniec kariery ogłosiła Bjoergen. W biegach narciarskich skończyła się epoka.Gdy dwie wielkie mistrzynie biły się o złoto olimpijskie na 30 kilometrów stylem klasycznym, 22-letnia Therese Johaug do mety dotarła siódma, niemal sto sekund po kapitalnej walce o złoto, gdy Kowalczyk i Bjoergen udzielały dziesiątek wywiadów otoczone przez dziennikarzy. Z tamtych igrzysk wielka nadzieja norweskich biegów wróciła z jednym złotem (za bieg w sztafecie) i z opinią gwiazdy jutra, która może w przyszłości zastąpić wielką Marit Bjoergen. Gdy najbardziej utytułowanej narciarki w dziejach zabrakło na trasach, gdy nie ma już Polki, która jako jedyna toczyła z Bjoergen epickie pojedynki na trasach i przed obiektywami kamer, Therese Johaug jest biegom narciarskim potrzebna jak nigdy wcześniej. I tylko ona może uratować dyscyplinę, która osiągnęła szczyty popularności w erze Bjoergen i Kowalczyk, a dziś znów osuwa się w przeciętność. Przez ponad dekadę rywalizacja dwóch wielkich narciarek była dla świata biegów tym, czym dla kibiców futbolu są starcia Realu Madryt z FC Barcelona, dla fanów tenisa pojedynki Rogera Federera z Rafaelem Nadalem, a sympatyków lekkiej atletyki Usaina Bolta czy Anity Włodarczyk z całym światem. Ich starcia momentami wykraczały daleko poza sport, przeradzały się w "wojnę totalną" i rywalizację na każdym polu. Ying i yang, jasna i ciemna strona mocy, dobro i zło. Esencja sportu. Przez lata wydawało się, że Johaug w naturalny sposób przejmie pałeczkę od starszej koleżanki i że nastąpi w biegach era jej dominacji. Już rok po igrzyskach w Vancouver wzięła wszak dwa złota i brąz MŚ, a dwa lata później wygrała już cztery medale mistrzostw świata, w tym kolejne dwa złote. Musiała się z nią liczyć nawet wielka Bjoergen, bo filigranowa blondynka biegała szybko i imponowała na trasach zawziętością. Z pozycji pomocniczki stała się rywalką legendy. Rok 2014 był apogeum jej kariery. Johaug miała wówczas dopiero 26 lat, a na trasach zaczęła regularnie ogrywać Kowalczyk i Bjoergen. Wygrała wówczas Tour de Ski, wzięła triumf w klasyfikacji generalnej PŚ oraz zdobyła dwa medale igrzysk w Soczi - srebro i brąz. Brakowało triumfu, na który Norweżka musiała czekać kolejne cztery lata do igrzysk w Pjongczangu. Kolejny cykl olimpijski zaczął się świetne, w latach 2015-2016 Therese Johaug półkę z trofeami ozdobiła m.in. trzema złotymi medalami MŚ, drugim w karierze triumfem w Tour de Ski oraz drugą Kryształową Kulą, którą odebrała 12 marca 2016 roku w Canmore. Kariery wielkich dominatorek powoli zbliżały się ku końcowi, 28-letnia "Tereska" miała zostać królową na długie lata. W Kanadzie jej kariera eksplodowała w 2010 roku podczas igrzysk, w Kanadzie wzięła ostatni wielki triumf. Jak to w życiu bywa, bajka skończyła się szybko i brutalnie. A wielkie plany runęły. Żeby zrozumieć skalę upadku Therese Johaug i lepiej pojąć jej fenomen, trzeba zestawić ze sobą trzy fakty. Po pierwsze, w Norwegii biegi narciarskie są tak popularne, jak w Polsce futbol czy siatkówka, w USA baseball i koszykówka, a w Anglii rugby i krykiet. Mało? Dość wspomnieć, że już 6-letnie norweskie dzieci mają możliwość rozpoczęcia treningów na nartach i błyskawicznie trafiają do klas sportowych o takim profilu. Drugi, który proponuje system edukacji, to oczywiście piłka ręczna. Ten sport to niemal religia, dość wspomnieć, że pasjonatem biegów jest król Harald V, a jego syn Haakon zawsze wręcza nagrody biegaczom podczas zawodów w Oslo czy Lillehammer i sam amatorsko biega. Sprawa druga, to skala występku Johaug i wymiar jej kary. Przypomnijmy. Zdyskwalifikowana została za stosowanie maści zawierającej Clostebol, czyli rodzaj sterydu anabolicznego. Oczywiście surowo zakazanego przez WADA. Oczywiście specyfik w jej organizmie znalazł się nieświadomie, a winę wziął na siebie lekarz kadry, Fredrik Bendiksen. Zamiast przygotowywać się do sezonu 2016/2017, Norweżka rozpoczęła batalię o dobre imię. Szybko została zdyskwalifikowana na 13 miesięcy, czyli biorąc pod uwagę status gwiazdy, jej tłumaczenia i postawę lekarza, który winę wziął na siebie, dostała surową karę. Ale to nie był koniec, bo Johaug wystąpiła publicznie, nie bała się łez i opowiedziała swoją wersję zdarzeń. Rozpoczęła walkę o skrócenie kary, a w efekcie Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu w Lozannie (CAS) przedłużył jej dyskwalifikację do 18 miesięcy. Władze antydopingowe nie uwierzyły w historię Therese Johaug, a wymiar kary zmieniono tak, by zabolała ją możliwie najmocniej. Norweżkę pozbawiono szansy występu na igrzyskach w Pjongczangu, na trasy mogła wrócić dopiero w kwietniu 2018, czyli miesiąc po zakończeniu imprezy czterolecia. Trzecia kwestia, nie mniej ważna od aspektów sportowych, to popularność Johaug i siła jej marki w ojczyźnie. Marki, bo niemal pod początku wielkich sukcesów Norweżka stała się ulubienicą sponsorów i mediów. Młoda, piękna, odnosząca sukcesy na całym świecie. Czy można znaleźć lepszą kandydatkę, by uczynić jej twarzą marki? Pewnie nie, stąd zaskakujący raport norweskiego Urzędu Skarbowego kilka miesięcy po dyskwalifikacji Therese Johaug. Okazało się, że mimo zawieszenia zarabia lepiej od innych biegaczek i biegaczy w kraju, nawet od Bjoergen, a jej majątek rośnie w szybkim tempie. Około 1,5 miliona złotych rocznie, co było efektem pozostania sponsorów mimo poważnych oskarżeń, ale też udanych inwestycji. Johaug zajęła się zarabianiem na rynku nieruchomości i wykupiła udziały w firmach produkujących odzież. Także tą sportową, której stała się ambasadorką. Produkt flagowy? Rękawiczki. Do ich wyrobu używane są najlepsze gatunki skóry i wełny, a dla uzyskania możliwie najwyższej jakości są szyte ręcznie w... Polsce. Co ciekawe, biegaczka plasuje się na szczycie najlepiej zarabiających osób w Norwegii. Nawet podczas dyskwalifikacji zarabiała lepiej, niż były premier Norwegii, a obecnie szef NATO Jens Stoltenberg. Jej zarobki wyniosły w 2016 roku 3,1 miliona koron (1,4 mln złotych), natomiast jej majątek wzrósł o 10 milionów koron i wynosił 48 milionów koron (21,5 mln złotych). Rok 2017 wcale nie był pod tym względem gorszy, choć nieufna biegaczka nie starała się pozostać na świeczniku. Trenowała w samotności, starała się przetrwać najgorsze i zbudować bazę przed powrotem na szczyt. Wymarzone igrzyska w Korei śledziła w domu. A triumfowały Stina Nilsson, Charlotte Kalla, Ragnhild Haga i Marit Bjoergen, która wywalczyła dwa złota na koniec kariery, a swój ostatni triumf okrasiła małym skandalem. - Myślałam o Therese podczas biegu na 30 kilometrów. Ona wiele dla mnie znaczy i jest częścią tego złotego medalu. Powinna być tutaj z nami. Wiem, co teraz czuje - wypaliła na mecie triumfatorka. Bjoergen brakowało wsparcia zawieszonej koleżanki, a igrzyska pokazały, że z potężną Norwegią można walczyć i wygrywać. Jak Szwedki w biegach indywidualnych czy Amerykanki w sprinterskiej sztafecie. Ta rysa na występie faworytek powstała także przez brak Johaug, z czym nie mogła pogodzić się Marit Bjoergen. Johaug plany przejścia do historii musiała odłożyć w czasie do igrzysk w Pekinie, które odbędą się w 2022 roku, gdy Norweżka będzie miała 34 lata. Czyli będzie w idealnym wieku, by wygrywać. Swój cykl olimpijski rozpoczęła latem, od przygotowań do sezonu 2018/2019. Przez dwa lata na trasach całego świata zwyciężały Heidi Weng, Maiken Caspersen Falla, Ingvild Flugstad Oestberg czy Ragnhild Haga. Ta pierwsza wygrała dwa razy Kryształową Kulę, wszystkie sięgnęły po medale olimpijskie. Żadna nie mogła nawet przez chwilę cieszyć się zainteresowaniem, jakie towarzyszy Therese Johaug. Jej powrót wypada dla biegów w idealnym momencie. Po epoce rywalizacji Bjoergen z Kowalczyk popularność dyscypliny spada. I to nie tylko w krajach takich jak Polska, Słowenia, Włochy czy USA, gdzie uwagę kibiców przykuwały sukcesy rodzimych bohaterek. Tendencje spadkowe widać też w Norwegii, a wszystko przez popularność biathlonu czy szczypiorniaka, odrodzenie futbolu. I brak Therese Johaug. Igrzyska potrzebują gwiazdy i tylko jej powrót może przywrócić biegom blask. Przykład? Początek sezonu 2018/2019. Do rywalizacji w PŚ wróciła po niemal tysiącu dni przerwy, 25 listopada w Kuusamo w Finlandii. Czyli na terenie "wroga", gdzie miały ją przyjąć gwizdy. - Nie mam nad tym kontroli, co zrobią kibice. Jestem na to gotowa i muszę skupić się na sobie - powiedziała przed startem zagadnięta o powrót do sportu i reakcję fanów. I wygrała bieg na 10 km klasykiem. Co ciekawe, najbardziej przed startem obawiała się... Justyny Kowalczyk, asystentki trenera polskiej kadry. - Nie wiedziałam, że zdecydowała się zakończyć karierę, ponieważ startowała jeszcze w lecie w różnych zawodach - powiedziała na mecie zupełnie zaskoczona pytaniem dziennikarza. W sumie Johaug wystartowała w sześciu biegach indywidualnych na dziewięć rozegranych, odpuściła trzy sprinty. Sześć wygrała, dorzuciła też triumf w sztafecie w Beitostoelen wespół z koleżankami. Z miejsca powróciło uwielbienie fanów i zainteresowanie mediów, ale liderka Pucharu Świata podchodzi do dziennikarzy nieufnie i nie bryluje przed kamerami jak kiedyś. Część żurnalistów była oburzona wykrytym dopingiem, nie szczędziła słów krytyki. Gorzkich słów. Dlatego dziś to Johaug rozdaje karty, ale jest zdystansowana, nieufna i unika rozgłosu. A wszyscy mocno na nią liczą, bo stała się wielką nadzieją biegów narciarskich. Na razie podjęła decyzję, która w Norwegii odbiła się szerokim echem. Zrezygnowała ze startu w morderczym Tour de Ski, który rusza 29 grudnia w Toblach. Powód? Chce się skupić na lepszym przygotowaniu do drugiej części PŚ, bo marzy o odzyskaniu Kryształowej Kuli. No i wrócić na podium MŚ, zwłaszcza, że te odbędą się w Oslo.- Miała świetną jesień, ale przed nią jeszcze sporo wyzwań. Słuchamy tego, co nam przekazuje i akceptujemy tę decyzję - powiedział bez wahania trener norweskiej kadry Vidar Loefshus. Johaug wróci na trasy w połowie stycznia, a później ma sprawić, że w Norwegii nikt nie będzie w stanie mówić o kimś innym, poza największą gwiazdą biegów narciarskich. Jej epoka, której zwieńczeniem mają być igrzyska w Pekinie w 2022 roku i upragnione złoto, dopiero się zaczyna. - Sądzę, że dopiero teraz będę najlepsza - powiedziała po powrocie na trasy Therese Johaug. Jej dyscyplina jeszcze nigdy nie potrzebowała jej bardziej. Kris