Zbigniew Czyż: Panie Józefie, jak u pana ze zdrowiem? Józef Łuszczek: - Na początku tego roku przez nieszczęśliwy upadek wybiłem sobie bark, popękały mi też żebra. Niestety, mam problem z nogami, nie chcą się mnie słuchać. Cztery razy kulę ziemską jednak przebiegły, więc też nie ma się im co dziwić. Stary już jestem, leczenia nie planuję, choć niespełna dwa lata temu, gdy choroba się u mnie pojawiła, to lekarze-profesorzy ze Śląska mi je proponowali. Być może jest to jakiś problem związany z kręgosłupem, poza bieganiem dźwigałem też w życiu ciężary. Jak sobie pan radzi w otaczającej nas rzeczywistości, w której koronawirus niemal całkowicie zmienił świat? - Na szczęście wirus mnie na razie omija. Nie udało się mi jeszcze zaszczepić, myślę o tym, ale mam za daleko, żeby pojechać do jakiegoś punktu przyjąć szczepienie. Żona i syn się zaszczepili, a ja czekam. Jeśli chodzi o inne sprawy to drożyzna szaleje, nie tylko żywność, ale też na przykład gaz, a dom trzeba ogrzewać. Wielu emerytów ma problemy finansowe. Moja emerytura to 960 złotych, na szczęście mam też drugą, ponad 1200 zł. Otrzymałem ją razem z kilkoma innymi mistrzami świata, gdy ze stanowiska premiera odchodził Jerzy Buzek. Jakoś sobie radzę. Śledzi pan to, co się dzieje w polskich biegach narciarskich? - Oczywiście, że tak. Niemal na okrągło oglądam zawody w telewizji. Gdy pokazują biegi, to nie popuszczę, bywa, że siedzę przed telewizorem cały dzień. Ale chętnie oglądam też na przykład skoki narciarskie, narciarstwo alpejskie. ZOBACZ: Marit Bjoergen wraca do startów! Niestety, nie ma pana następców już od prawie 44 lat lat i nic nie wskazuje na to, żeby się to w polskich biegach, w rywalizacji mężczyzn w najbliższym czasie zmieniło. - Trudno będzie naszym biegaczom zdobyć jakikolwiek medal na mistrzostwach świata, nie ma się co oszukiwać. Ale są jakieś przebłyski. Niedawno Maciej Staręga był w pierwszej trzydziestce Pucharu Świata, Izabela Marcisz w dwudziestce. Jeśli chodzi o zbliżające się igrzyska, to raczej nie ma szans, żeby nasi rodacy powalczyli o punktowane miejsca. Dlaczego jest tak, jak jest? - Trudno o diagnozę, nie mam pojęcia, bo talenty niby są, a wyników nie ma. Jednak myślę, że mogłoby być lepiej, także wśród kobiet, gdyby przy biegach w dalszym ciągu byli Justyna Kowalczyk-Tekieli i Aleksander Wierietielny. Trener mógł być szefem-koordynatorem kadry, nadzorującym reprezentację kobiet jak i mężczyzn, może nawet także biegaczy startujących w kombinacji norweskiej. Szkoda, że już nie działa w biegach, wiedzę ma ogromną, mógł ją dalej przekazywać młodym. Od czasu do czasu mógłby się wybrać nawet na jakieś zgrupowanie. Rozmawiałem z nim jakiś czas temu i z tego co wiem, to niczego mu nie zaproponowano, a on sam nie lubi się wpychać tam, gdzie go nie chcą. Wciąż ma pan żywo w pamięci momenty, gdy jako pierwszy przekraczał linię mety w biegu na 15 kilometrów podczas mistrzostw świata w Lahti w 1978 roku oraz gdy zdobywał na tych samych mistrzostwach brąz w biegu na 30 kilometrów? - To były piękne chwile. Tak sobie myślę, że gdyby wtedy były takie warunki do uprawiania sportu, biegów narciarskich jak teraz, to medali z najważniejszych imprez przywiózłbym zdecydowanie więcej. Zdrowie, wydolność i chęci do treningu były. Mamy jakiekolwiek szanse medalowe podczas zbliżających się igrzysk olimpijskich w Pekinie? - Liczę na medal naszych skoczków. Uważam, że w końcu się obudzą i dostarczą nam jeszcze w tym sezonie radości. Jestem przekonany, że przyjdzie taki dzień, w którym wreszcie zaczną skakać na poziomie, do którego nas przyzwyczaili. Na razie jednak nie idzie, a jak nie idzie to nie idzie. Do igrzysk jest trochę czasu dlatego jestem spokojny. Może już nawet w ten weekend zaprezentują lepszą formę, a dobrych skoczków przecież mamy co najmniej kilku. Rozmawiał Zbigniew Czyż