Po poprzedniej zimie apetyty na wyniki reprezentantów Polski gwałtownie wzrosły. Pod wodzą czeskiego szkoleniowca "Biało-Czerwoni" w pocie czoła pracowali na jak najlepsze rezultaty w Pucharze Świata oraz podczas imprezy docelowej - mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym. Chociaż nie do końca wszystko wyszło tak, jakby oczekiwał tego sztab szkoleniowy i sami zawodnicy, ostatnie miesiące są dobrą bazą przed rozpoczęciem kluczowych przygotowań do igrzysk olimpijskich. Najjaśniejszym punktem minionej zimy był awans do finału i 10. miejsce w sprincie drużynowym podczas mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym w Oberstdorfie. O wszystkim tym, co w ostatnim czasie dzieje się w polskich biegach narciarskich, opowiedział Interii Maciej Staręga - najstarszy w gronie reprezentacji narodowej. Aleksandra Bazułka, Interia: Za panem 11. sezon w Pucharze Świata. Które ze sportowych doświadczeń minionej zimy dołączyło do najcenniejszych w pana CV? Maciej Staręga: - Myślę, że dotarcie do finału sprintu drużynowego na mistrzostwach świata razem z Dominikiem Burym, to taka najcenniejsza zdobycz tej zimy. Cieszę się z tego, że moja forma w sprintach była dość dobra. Miałem dwie wpadki w Szwecji i Dreźnie, ale przyjechałem na te zawody z obozów na wysokości i wiem, że to się nie sprawdza. W moim przypadku i w moim wieku, bo jak na sportowca jestem już starszym zawodnikiem, na zawody muszę być w stu procentach gotowy. Nie mogę liczyć na dobre miejsca, przyjeżdżając prosto z obozu. Mimo wszystko to właśnie w sprintach mogę być z siebie najbardziej zadowolony. Również z indywidualnego występu na mistrzostwach świata. To był mój jeden z lepszych występów w stylu klasycznym na głównej imprezie. Myślę, że byłem gotowy na "trzydziestkę", ale jednak konkurencja była lepsza. Miejsce czołowej "dziesiątce" pozwoliło zwiększyć poczucie waszej wartości jako zawodników? - Taki start pokazał, że nie odstajemy od świata aż tak mocno. Jednak jest w nas wola walki i potrafimy walczyć o dobre lokaty. Myślę, że to był bardzo dobry występ. Takie wyniki budują poczucie własnej wartości i dzięki temu jest motywacja do dalszych treningów. Może niektórym wydaje się, "co to jest dziesiątka", ale nie ukrywajmy tego, że w męskich biegach narciarskich mamy skromny dorobek mistrzostw świata seniorów, więc każde miejsce w czołowej dziesiątce jest dla nas sukcesem. Takie są realia. Nie mamy aż tylu zawodników, co w krajach skandynawskich. To, co osiągnęła Justyna Kowalczyk, nie wiem, czy jest do powtórzenia. Często w rozmowach zwracacie uwagę na różnice, jakie są między wami a najlepszymi zawodnikami świata. Także po mistrzostwach świata słychać było glosy, że "świat odjechał". Jakie jest poczucie tych dysproporcji z pana punktu widzenia? - Jeżeli chodzi o warunki w Polsce, te co roku się polepszają. Najbardziej brakuje nam chyba szerokiej ławy zawodników, którzy mogliby startować w Pucharze Świata. To wszystko bierze się ze szkolenia dzieci i młodzieży. Jeżeli do tej pory nie mieliśmy w Polsce warunków do tego, aby biegać na śniegu, bo jednak brakowało naśnieżonych tras, dzieci "odpływały". Trudno było im czerpać radość z tego sportu. Nawet nie chodzi o system szkolenia, ale warunki. Jeżeli te się stworzy, będziemy mieli większy materiał ludzki, aby walczyć ze światem. Infrastruktura i godne warunki to jedno. Co jeszcze stanowi problem w rozwoju perspektywicznych zawodników i co sprawia, że w pewnym momencie oni uciekają z biegów narciarskich? - Szczególnym problemem jest etap przejścia zawodników w wiek seniora. Jednak w innych krajach biegacze, którzy nie są w kadrze, mają stworzone warunki do dalszego trenowania. W Polsce jest z tym problem, a potem brakuje szerszej grupy zawodników i rywalizacji, która wpływa na podniesienie poziomu sportowego całej dyscypliny. Tym samym mamy cały czas pięciu, sześciu zawodników, którzy walczą o bycie w kadrze. Jeśli w kraju jest wyższy poziom, zawodnicy też inaczej podchodzą do treningu, napędzając się wzajemnie. Poruszył pan niewątpliwie ważne kwestie, ale powróćmy jeszcze na moment do występów polskiej kadry w minionym sezonie. Ta zima była takim przedsionkiem przed sezonem olimpijskim? - Trochę tak faktycznie było. Aby dostać się na igrzyska, trzeba powalczyć o kwalifikację olimpijską, bo należy być przecież na jakiejś pozycji w ogólnej stawce narodów. W tym roku to nie do końca nam się powiodło, bo zdobyliśmy mało punktów. To też dlatego, że mało startowaliśmy. Musieliśmy dużo czasu poświęcić na przygotowania do mistrzostw świata. Jestem pewny, że wykonaliśmy w tym roku bardzo dobrą pracę, a ona w sezonie olimpijskim może stanowić świetną bazę pod intensywniejsze treningi. One były tej zimy jakościowe, ale myślę, że to też mogło odbić nam się nieco czkawką w sezonie. Czyli w zakresie lepszego współgrania treningów ze startami, można było zrobić coś lepiej? - Myślę, że zawsze można zrobić coś lepiej. Ten sezon wykorzystaliśmy tak optymalnie, jak tylko mogliśmy. Z podróżami w tym sezonie może było nieco ciężej, ale mimo wszystko poradziliśmy sobie dobrze. Byliśmy odpowiednio przygotowani, ale może nie wszystko nam się poukładało. Oczekiwania były większe po poprzednim sezonie, bo był on bardzo dobry. Gdy nie idzie, nie jest tak łatwo się pozbierać. Szczególnie mentalnie. W wielu głosach biegaczy pojawiała się opinia w sprawie liczby przetrenowanych godzin. Faktycznie pod tym względem ostatnie miesiące w porównaniu do lat ubiegłych tak bardzo się różniły? - W moim wypadku nie było takiej różnicy, choć wykonałem najwięcej godzin treningowych w swoim życiu. To jest pewien krok do przodu. Być może w przypadku innych chłopaków liczba godzin była faktycznie wysoka, ale trener jasno określił - jeżeli chce się biegać na najwyższym poziomie, pracę w tych granicach trzeba wykonać. Ja zdaję sobie z tego sprawę. Może u niektórych przeskok był za duży, przez co w sezonie ciężej się biegało. Jeśli patrzy się do przodu, właśnie tak trzeba trenować. Niedawno pojawiła się informacja o rezygnacji Lukasa Bauera ze stanowiska trenerskiego. To już przesądzone? - Myślę, że to nie jest przesądzone. Trener powiedział nam, że chce odejść z różnych powodów i niekoniecznie jest to spowodowane nami. Pojawia się między innymi kwestia rodzinna. Cały sezon był dość wyczerpujący i może też dlatego. Choć to nieostateczna decyzja, powiedział nam jednak, że większym stopniu chce odejść niż zostać. My dalej walczymy o trenera. Przynajmniej w moim przypadku, chciałbym kontynuować współpracę. Ciężko byłoby poukładać wszystko optymalnie w sezonie olimpijskim, jeżeli Lukas Bauer odejdzie. Jeżeli tak zadecyduje, nie powstrzymamy go. Rozumiemy jego zdanie. Mimo wszystko będziemy robić wszystko, aby przygotowania w sezonie olimpijskim nie były zakłócone. "W pana przypadku", czyli zdania są podzielone? - Z rozmów z chłopakami wynika, że większość z nich chciałaby, aby trener został. Nie mogę wypowiadać się za innych. Jak układała się współpraca z trenerem Bauerem? - Trener Lukas jest bardzo ambitną osobą. To wartość dodana do treningu i logistyki. To człowiek, który ma wszystko poukładane i musi mieć dopięte na ostatni guzik. Pełen profesjonalizm. Z tego też powodu ma czasami ciężką rękę. W sporcie trzeba być stanowczym i wydaje mi się, że to dobre podejście. Czasami ciężko pójść mu na kompromis, ale to jest jego droga i chce, abyśmy jej zaufali, co też staramy się robić. Bywa, że jest trudno, choć trener mówił nam, że można pracować jeszcze ciężej. Mimo wszystko ta praca jest nam stopniowana i nikt nie został rzucony na głęboką wodę. Byliśmy na to przygotowani. Jest różnica i ogromny profesjonalizm. Wydaje mi się, że ta współpraca nam się układała. Myśli pan, że gdyby taka osoba, jak Lukas Bauer pojawiła się w polskim sztabie szkoleniowym kilka lat wcześniej, dzisiaj bylibyśmy w innym miejscu? - Myślę, że moglibyśmy mieć szerszą grupę zawodników, rywalizujących w Pucharze Świata. Ciężko powiedzieć, czy byliby w stanie walczyć o "trzydziestkę", ale w okolicy 40., 50. miejsca już tak. Tacy zawodnicy by się przydali. W pewnym momencie w sprincie biegałem sam i brakowało kogoś, kto mógłby na poziomie średnim reprezentować nas na dystansach. Może to średni poziom, ale jak na polskie warunki, to dobre bieganie. Jeśli będzie więcej takich zawodników, później mogą oni zasilić grono punktujących w Pucharze Świata i dzięki temu nasze biegi bardziej się rozwiną. Pana zdaniem biegi narciarskie są doceniane przez Polski Związek Narciarski? - Wydaje mi się, że środki na szkolenie mamy zapewnione. W porównaniu z innymi krajami wcale nie jest u nas tak źle. Związek stara się o to, aby to wszystko jakoś prosperowało. Wiadomo, że to skoki są priorytetem, ale nietrudno temu się dziwić. To sport bardziej popularny, szczególnie przy wynikach chłopaków. Zdaję sobie sprawę z tego, że oni są na pierwszym miejscu, ale nie jesteśmy przez to zaniedbani. Może nawet trochę z tego korzystamy. Przez sukcesy skoczków, do związku pukają sponsorzy. Przez to, że skoczkowie mają wyniki, ich wyjazdy i szkolenia nie kosztują tyle, co w naszym przypadku. Jednak my musimy za wiele płacić, a w przypadku naszych skoczków, FIS za ich wysoki poziom, sporą część wydatków może im zwrócić. To wszystko jest ze sobą połączone. W ostatnim czasie w polskich biegach narciarskich mamy takie małe trzęsienie ziemi. Z funkcji trenera chce zrezygnować Lukas Bauer, ale odejść zdecydowała się również Justyna Kowalczyk-Tekieli. Z czego to wynika? - To raczej kwestie personalne i trudne tematy zarówno w przypadku Justyny, jak i trenera Bauera. Ciężko powiedzieć mi, co związek zrobił w tym kierunku, aby ją zatrzymać. Ja jako zawodnik nie czuję się zaniedbany. Pewne rzeczy można zrobić lepiej, ale zawsze staram się rozmawiać. Staram się podpowiadać działaczom, że coś można poprawić. Najważniejsza jest rozmowa, a najgorsze to wzajemne obrażanie się, bo to może prowadzić tylko do konfliktów. Gdy jest za dużo emocji, nie wszystko potem może dobrze działać. Po mistrzostwach świata wspomniał pan o nieudanej walce o stypendium ministerialne, które otrzymuje się za miejsca powyżej ósemki. Jak to jest, że w większości przypadków w Polsce najpierw trzeba być w czołówce, aby zyskać wsparcie, a nikt nie dostrzega drogi, jaką trzeba pokonać, aby o tej czołówce w ogóle móc myśleć? - Na świecie funkcjonuje system sportowców zatrudnionych między innymi przez wojsko. W tym przypadku, nie trzeba się martwić o dochody. U nas najpierw trzeba zrobić wynik, aby otrzymać konkretne pieniądze. Może dlatego młodzi ludzie są zniechęceni do kontynuowania kariery. To nie jest proste. Przydałoby się stabilne wsparcie i rozwiązanie tego problemu przynajmniej dla najlepszych, którzy poświęcają całe życie, aby reprezentować Polskę. Wojsko w Polsce zaczęło mocno działać w tym względzie. To kroczek naprzód. Jesteśmy w takim, a nie innym położeniu. Nie jesteśmy aż tak bogatym krajem, ale wszystko można zmienić i starać się cały czas rozwijać. Dwa sezony temu mówił pan o celach plasowania się w pierwszej dziesiątce PŚ, a także o marzeniach, które nosi pan w sercu - wdarcia się do najlepszej trójki. To nadal aktualne? - Myślę, że moje marzenie trochę już ucieka. Coraz trudniej mi będzie, a ja zdaję sobie z tego sprawę. Mam 30 lat i na sprintera to dużo. Trening w biegach narciarskich nie jest taki, jak w lekkiej atletyce, choć i tam zdarzały się przypadki, że ktoś po trzydziestce zdobywał medale mistrzostw świata. Młodzież jest sprawniejsza, a metody treningowe się rozwijają. Ja muszę za tym nadążać. "Trójka" mi ucieka, ale ja dalej wierzę w to i marzę. Mam nadzieję, że będzie mi dane chociaż biegać w finale. Do tego chcę dążyć. Rozmawiała: Aleksandra Bazułka