Pięć długich lat czekała Monika Hojnisz na podium Pucharu Świata. Po brązie w Novym Mescie w 2013 roku zawodniczka AZS-u AWF-u Katowice zainaugurowała obecny sezon PŚ drugim miejscem w słoweńskiej Pokljuce. Z bardzo dobrej strony 27-letnia biathlonistka pokazała się w austriackim Hochfilzen. W Noym Mescie zaimponowała w biegu pościgowym, kiedy zanotowała duży awans z 40. na 16. miejsce. Dzięki świetnym startom Hojnisz jest w ścisłej czołówce klasyfikacji generalnej PŚ. Po ośmiu startach Polka zajmuje wysokie piąte miejsce. Robert Kopeć, Interia: Pierwsze zawody Pucharu Świata za nami i bardzo miło się dla nas rozpoczęły. Monika Hojnisz po świetnych zawodach w Pokljuce, w Hochfilzen potwierdziła, że to absolutnie nie był przypadek. Czy spodziewał się pan aż tak dobrej dyspozycji Moniki Hojnisz? Zbigniew Waśkiewicz, dyrektor sportowy Polskiego Związku Biathlonu: - Na pewno bym skłamał, jakbym tak powiedział. Przed każdym sezonem człowiek ma jakieś oczekiwania, marzenia, dobre myśli, bo jak wszystkie przygotowania przebiegły pomyślnie, czyli nikt nie chorował, nie było kontuzji, ze sprzętem też wszystko się udało załatwić, więc każdy naturalnie liczy, że będzie dobrze. Często słychać, że wiemy na co kogo stać, ale najczęściej jest to trochę opowiadanie bajek. Wyniki Moniki to była miła niespodzianka. Tym bardziej, że nie było to jeden start. Po inauguracji PŚ w Pokljuce i drugim miejscu Moniki Hojnisz w biegu indywidualnym można było się zastanawiać, czy to aby nie był przypadek. Kolejne występy, choć bez podium, pokazały, że absolutnie nie. - I jest to na pewno optymistyczne, choć podchodzę do tego z dystansem. Dla mnie ocena będzie w marcu, po zakończeniu sezonu. Świetnie, że są takie starty, ale studzę emocje. Co prawda dużo lepiej mówić o takich występach, ale dostrzegam również, że kilka słabości się pokazało. Żeby wyniki Moniki nie zaciemniły całego obrazu. Monika Hojnisz pokazuje swoim koleżankom, kolegom z kadry, że ciężką pracą można osiągać dobre wyniki i skutecznie walczyć ze światową czołówką. Zwraca uwagę znakomita dyspozycja strzelecka Moniki . - Wykonały pracę z trenerką. Tomasz Sikora, jako specjalista zauważył pewną zmianę w technice. Trenerka Nadia Biłowa wróciła i udało jej się pewne zmiany wprowadzić. W sporcie, w zakresie czynności technicznych, nie jest łatwo dokonywać zmian. Należy pamiętać, że Monika nie jest już młodą zawodniczką. Wiele lat trenuje, strzelała w określony sposób i zmiany techniczne, które się wprowadza niosą za sobą ogromne ryzyko. Pamiętam, jak kiedyś Tomasz Sikora opowiadał, jak Austriacy wprowadzili bardzo szybkie strzelanie. Tomek i Ole Einar Bjoerndalen zawzięli się i stwierdzili, że będą próbować. Po miesiącu Tomek rzucił to i stwierdził, że po prostu jest za stary, nie będzie zmieniał techniki, bo to mu nic nie dawało. Monika z trenerką Biłową popracowały i dało to efekty. Dla zawodnika jest to super, bo ma świetne wyniki, ale też pewność siebie rośnie i przy każdym następnym starcie, kiedy pojawi się stres, Monika przybiegnie na strzelnicę i powie sobie: Co za problem? Strzelam zera i koniec. A wiadomo, że na strzelnicy różne rzeczy się zdarzają i czasami przypadki losowe decydują o wyniku. W porównaniu z poprzednimi sezonami, to mam wrażenie, że u Moniki Hojnisz jest progres, jeśli chodzi o formę biegową. Oczywiście z Kaisą Makarainen czy Dorotheą Wierer, to ciężko rywalizować, ale wygląda na to, że jest lepiej. - Na razie w żadnym ze startów nie miała "wpadki". Biegnie swoim tempem, potrafi utrzymać intensywność. Nie dała rady Wierer czy Makarainen w biegu pościgowym w Hochfilzen, ale ile jest w PŚ takich zawodniczek, które dadzą im radę. Oczywiście szkoda, że tak się stało. Może w ważnych startach, to one będą popełniały błędy i, jak to w biathlonie, wszystko się wyrówna. Biega świetnie i tylko optymistycznie można na to patrzeć. Pięć lat temu Monika Hojnisz sensacyjnie zdobyła brązowy medal mistrzostw świata w Novym Meście. Później rożnie bywało - raz lepiej, raz gorzej. Długo czekała na podium. Co pana zdaniem wpłynęło na to, że jej forma eksplodowała? - Dla mnie dwie rzeczy są oczywiste. Na pewno Monika jest dojrzalsza, co jest naturalne i być może potrzebowała trochę czasu, żeby wszystko sobie poukładać. Mieliśmy na przykład Magdalenę Neuner, która w wieku 19-lat, była megadoświadczona i wiedziała, co jak ma robić. U innych przychodzi to później. Nie doszukiwałbym się w tym sensacji. Wtedy medal Moniki to była wielka niespodzianka, która mogła zamieszać w głowie, ale nie w sensie negatywnym, bo mam wrażenie, że Monika odkąd ją znam w ogóle się nie zmieniła. Tak samo podchodzi do wszystkich spraw, od finansowych po treningowe. Moim zdaniem jest idealnym materiałem na sportowca. Bezkonfliktowa, sumienna. - Myślę, że w tym sezonie zmieniła się też atmosfera w reprezentacji. Monika jest osobą wrażliwą na to, co się wokół niej dzieje, a do tej pory różnie bywało z tą atmosferą. Toczyły się różne personalne gry. Nie chciałbym koloryzować. Widzę, że dobrze się bawią, dobrze czują się w swoim towarzystwie. Są osobami o różnych cechach charakteru, a mimo to potrafią ekipę "zmontować". Doszedł nowy fizjoterapeuta, a wiadomo, że to są ważne osoby w sztabie. Moim zdaniem atmosfera, która jest teraz, tak przyjazna, radosna, może też pomogła Monice. Gdy dzieją się jakieś personalne rozgrywki, to jakby się człowiek starał, to głowa jest tym zajęta. Wydaje mi się, że została uporządkowana sytuacja w kadrze. Jest jasny i czytelny podział ról. W przeszłości można było odnieść wrażenie, że nie wiadomo, kto za co za odpowiada. - Aż tak bym tego uogólniał. Zawsze zawodnicy byli przypisani do konkretnych trenerów. Zawsze była jednak kwestia rywalizacji. Nie dotyczyło to kadry męskiej, bo jak wiadomo, od momentu zakończenia kariery przez Tomasza Sikorę, z sezonu na sezon walczyli o życie. U nich nie było personalnych problemów. Natomiast w kadrze kobiet ciągle było jakieś zamieszanie. Przed sezonem, w trakcie, po sezonie. Ciągle coś się burzyło. Naprawdę wszyscy w związku pracowali nad tym, żeby to uporządkować, ale się nie udawało. Nadia Biłowa odchodziła z kadry kobiet w atmosferze konfliktu, a teraz w jakiś sposób samo zaczęło wszystko działać. Jak w każdej organizacji muszą być zmiany. Polski Związek Biathlonu jest obecnie inny niż w czasach, kiedy w nim zaczynałem. Jeździliśmy zdezelowanymi busami, nie było na nic pieniędzy i był jeden wielki dramat. Obecnie jest to zupełnie inna organizacja. Atmosfera pracy w grupie jest naprawdę bardzo ważna. Po takich zmianach, jakie zaszły w sztafecie, to 11. miejsce pokazuje chyba aktualną pozycję "Biało-Czerwonych" w stawce. - Dla mnie zaskoczeniem był występ Karoliny Pitoń, która na swojej zmianie nie odstawała, biegła równo z rywalkami, a obawiałem się, że może sporo stracić na trasie. Często bywało tak, i to zarówno w żeńskiej, jak i męskiej kadrze, że ci teoretycznie rezerwowi nawet jak dobrze strzelali, to biegowo tracili bardzo dużo. Powiem tak, optymistyczny start. Dziewczyny pewnie sobie w głowie układały, jak będzie wyglądał ten występ i każda czuła odpowiedzialność na sobie. A co się dzieje z Krystyną Guzik? Czy ona nadal jest w reprezentacji? Czy będzie startowała w tym sezonie w Pucharze Świata? - Z Krystyną Guzik jest taka sama sytuacja jak z Magdaleną Gwizdoń. Po sezonie stwierdziły, że wolą przygotowywać się indywidulnie do startów. Związek wyraził na to zgodę. Przeprowadzone zostały różne badania i okazało się, że Krystynie Guzik odezwały się niezaleczone urazy z przeszłości i nie mogła w pełni przepracować okresu przygotowawczego. Generalnie jest przewidziana do startów, ale wydaje mi się, że starty w Pucharze Świata to zbyt odległe myślenie. Jeżeli wróci do zdrowia i będzie gotowa startować, to pewnie na początku w Pucharze IBU. Absolutnie nie jest skreślona. Tak naprawdę, to związek czeka na sygnały od niej, co dalej, jak się czuje. Magdalena Gwizdoń natomiast nie miała żadnych problemów zdrowotnych. Ostatnio w Pucharze IBU spisała się przyzwoicie i jest cały czas brana pod uwagę do wszystkich startów w tym sezonie, tylko trenerka ma pewnie swoją koncepcję. Trenerem męskiej kadry od tego sezonu jest Adam Kołodziejczyk. Te pierwsze starty naszych biathlonistów pokazały, że chyba zatliła się iskierka nadziei na to, że odbiją się od dna, że coś wreszcie drgnęło w polskim męskim biathlonie. - Na pewno. Oczywiście to nie to, czego wszyscy byśmy chcieli, ale te starty przede wszystkim pokazały pewną solidność chłopaków. Po drodze jakieś wpadki się zdarzyły, ale Łukasz Szczurek w sztafecie, który na swojej zmianie "wykręca" 10-11 czas, to ja takich wyników w jego wykonaniu sobie nie przypominam. W biegu pościgowym pierwsze dwa strzelania w wykonaniu Łukasza były na poziomie 25-26 sekund, a więc rewelacja. Potem kolejne dwa strzelania zawalił, ale ok. W klasyfikacji Pucharu Narodów zajmujemy 16. miejsce i gdyby tak skończyli, to w przyszłym sezonie moglibyśmy wystawić czterech zawodników. Trener Kołodziejczyk jest specyficzną osobą. Biathlon to jego całe życie i on może od rana do nocy rozmawiać o biathlonie, analizować tabelki, wyniki. Idzie na trening z zawodnikami, to też wkłada w to całe serce. Myślę, że zawodnicy to poczuli, że wreszcie mają takiego trenera-partnera. Odbyliśmy z nimi rozmowy, że dla nich to już nie ostatnie dzwonki, ale wręcz dzwony biją, jeśli chodzi o występy w reprezentacji. Wydaje mi się, że zawodnicy z trenerem nawiązali dobry kontakt. Są sygnały, że coś dzieje się dobrego. Trener Kołodziejczyk jest wymagający, jeżeli chodzi o przygotowanie fizyczne. Na strzelnicy czasem potrzebny jest łut szczęścia, ale w poprzednich latach w biegu nasi zawodnicy znacznie odstawali d średniaków. - Tak jak mówiłem wcześniej, Adam Kołodziejczyk całe życie poświęcił biathlonowi. Chłopaki to widzą, że jest megazaangażowany, ale oprócz tego, że jest pasjonatem, jest też czasami cholerykiem. W sporcie nie ma czasu na głaskanie się po główkach, tylko czasami trzeba pokrzyczeć, ale rano wyjść na zajęcia i trenować. Okazywało się, że może z kobietami to nie wychodziło idealnie (Adam Kołodziejczyk był trenerem żeńskiej kadry od 2011 do 2017 roku - przyp. red.), ale między mężczyznami wygląda to inaczej. Liczę, że ta współpraca, jeśli nadal tak będzie się toczyła, będzie owocna. Widać, że powstało coś dobrego, a trzeba podkreślić, że pracują ze sobą pięć miesięcy, a w sportach wytrzymałościowych to tylko chwila. Jeśli wytrzymają ze sobą ten sezon i przepracują cały okres przygotowawczy do następnego, to myślę, że możemy oczekiwać, że coś się ruszy. Byliśmy na dnie, a te starty dają trochę optymizmu. Zobaczymy, jak chłopakom pójdzie. Po tych wszystkich zmianach w reprezentacji, jakie cele stawiacie w Pucharze Świata, w mistrzostwach świata? Jakie wyniki kadrowiczów satysfakcjonowałyby związek? - Umówiłem się z trenerami kadr seniorskich, ale też z Tomaszem Sikorą, który prowadzi juniorów, że jak skończy się pierwszy trymestr startów, to spotkamy się i porozmawiamy, jak oni to widzą. Przed sezonem ciężko planować. Moim zdaniem pierwszy miesiąc startów, pokazuje, gdzie jesteśmy. Skoro Monika tak startuje, to są nadzieje na medal MŚ. Skoro chłopaki prezentują się obiecująco, to muszą być w "17" Pucharu Narodów, bo wtedy będziemy mogli wystawić czwartego zawodnika. Jak jest tylko trójka, to jest to strasznie niewygodne. Na przykład za oceanem w Pucharze Świata jest sztafeta męska. I jeden zawodnik doleci tylko na ten start, bo nie m sensu, żeby wieźć go na dwa tygodnie do Stanów Zjednoczonych i tam go utrzymywać. Nie mamy jeszcze sprecyzowanych celów, ale po Nowym Roku będziemy próbowali to zrobić. Ja jednak zawsze powtarzam, że w biathlonie to jest tak, że ktoś na ostatnie strzelanie wbiegnie pierwszy, a skończy dziesiąty. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że Monika świetnie startuje, że u panów jest nadzieja na niezłe czasy i młode zawodniczki z kadry juniorów pokazują się z bardzo dobrej strony. Wielkie sukcesy sztafet! Dwa razy podium w odpowiedniku Pucharu Świata Juniorów to rzadkość. Po czterech latach wrócił pan do Polskiego Związku Biathlonu. Co pana do tego skłoniło, żeby jeszcze raz podjąć wyzwanie, tym razem w nowej roli dyrektora sportowego? - Zauważyliśmy w związku, że sporo tracimy na zwyklej komunikacji między trenerami i zawodnikami a związkiem, między związkiem a klubami itp. Jak to w sportach indywidualnych. Każdy ma swoje ambicje, ambicyjki, pojawiają się kłótnie, spory. Dostrzeżono, że może taka osoba jak ja, niezależna od nikogo, mająca swoją pozycję naukową, w sporcie, że może przydałbym się jako taki negocjator. Czasami trzeba kimś potrząsnąć (śmiech). A ja nie mam z tym problemu. - Mieliśmy też takie przeświadczenie, że żyjemy z roku na rok, jak większość dyscyplin w naszym kraju, przy takim systemie finansowania. Będziemy próbowali zbudować coś do igrzysk za niespełna cztery lata. Żebyśmy dziś wiedzieli, kogo chcemy szkolić na igrzyska, jakie musi spełniać warunki itd. Trochę takiego naukowego podejścia. Ono było już w związku. Trener Kołodziejczyk, jako szef wyszkolenia wprowadził wiele różnych badań, stworzył system badań dla wszystkich biathlonistów. Naprawdę sporo się działo, ale było takie poczucie, że można z tego "wycisnąć" więcej. Trener kadry i szef wyszkolenia w jednym, to budziło sporo wątpliwości i dlatego rozdzieliliśmy te stanowiska. Inna sprawa, która mnie skłoniła, to chęć pomocy, bo przecież znam wszystkich od wielu lat. Czasami na zgrupowaniu nie zawsze chcą ze sobą dyskutować, analizować, każdy ma swoje pomysły i ktoś musi posadzić wszystkich przy jednym stole i zmusić ich do tego, żeby z sobą rozmawiali. W takim pozytywnym sensie. Rozmawiał Robert Kopeć