Ile zawodniczki mają par nart? Tomasz Bernat: - Od 24 do 30 - nie każda ma tyle samo. Narty pakujemy po 12 sztuk w pokrowce i przewozimy jest tzw. busem technicznym, który ma specjalnie przygotowane wnętrze. Czym różnią się narty między sobą? - Patrząc gołym okiem - praktycznie niczym. Cała różnica sprowadza się do tego, co jest pod spodem, czyli ślizgu. Można to porównać do bieżnika w oponach - każda narta ma inny "bieżnik", czyli strukturę. Poza tym większość dziewczyn biega na nartach o długości 182 cm, a Magdalena Gwizdoń jest trochę wyższa i jej narty mają o pięć centymetrów więcej. No i oczywiście należy uwzględnić różną wagę każdej zawodniczki. Narta nie może być ani za twarda, bo wtedy nie będzie odpowiednio dociśnięta do śniegu, ani za miękka, bo wtedy z kolei będzie w niektórych miejscach za bardzo dociśnięta i to będzie ją hamować. A jak to jest ze smarami? Ile jest rodzajów, jak one działają? - Trudno powiedzieć, jest ich całe mnóstwo... Jednym z rodzajów smarów są parafiny, które mogą być bardziej twarde lub miękkie. To zależy od tego, ile jest w nich m.in. związków metali. Są też proszki, które dają nartom najlepszy poślizg i największą trwałość. Tyle, że 30 g takiego proszku może kosztować 60-80 euro. To ogromna cena jak za tyle, ile jest w solniczce... Później nakłada się kolejną warstwę smaru w sprayu albo w formie płynów. Ta warstwa jest najmniej trwała, ale wystarcza na pięć, sześć kilometrów. Jedne firmy mają pięć rodzajów proszków i parafin, a inne - 20 i więcej. Można tworzyć z nich praktycznie nieskończoną liczbę kombinacji. Jak wygląda praca w dniu startowym? Jak długo przed zawodami są panowie na trasie? - Minimalnie cztery godziny przed startem. Wtedy orientujemy się, jakie są warunki, a dwóch z nas przygotowuje od 16 do 20 koncepcji, które chcemy przetestować - mówię tu właśnie o tych smarach, proszkach i innych dodatkach. Dwóch innych serwismenów, korzystając z doświadczenia z poprzednich startów, wybiera 8-10 par nart z tych 30, a potem testuje je na trasie. Następnie, dwie godziny przed startem, ograniczamy liczbę nart do maksymalnie czterech. Dopiero wtedy przychodzi zawodniczka i biega wspólnie z serwismenami, dzieli się odczuciami i spostrzeżeniami. Minimum 45 minut przed startem oni muszą nam dostarczyć narty, a my musimy mieć wybraną koncepcję smarowania. Staramy się, żeby znakowanie nart, w których zawodniczka wystąpi, odbywało się w ostatniej chwili, bo dzięki temu narty mają lepszą temperaturę. Ciepłe jadą lepiej niż zmrożone. Ile kilometrów pokonuje pan testując narty przed zawodami? - Średnio około 15, ale tak naprawdę pracujemy codziennie, nie tylko w dni startowe. W Kontiolahti byliśmy cztery dni przed rozpoczęciem mistrzostw świata. Przerobiliśmy ok. 80 koncepcji samych parafin i pewnie z 50 proszków. Dzięki temu bezpośrednio przed biegami mieliśmy mniejszą pulę do sprawdzenia. Na pewno istotny jest też rodzaj śniegu na trasie - twardy, miękki, mokry, suchy... Kiedy i w jaki sposób się to bada? - Na samym początku. Mam specjalną saszetkę, w której jest dokładny termometr z sondą, a do tego wilgotnościomierz i specjalna płytka, wymyślona przez Szwajcarów, która służy do badania struktury śniegu. Patrzę na śnieg przez szkło powiększające i dopasowuję jego strukturę do wzornika. Oczywiście na bieżąco sprawdzamy też pogodę, żeby wiedzieć, co nas czeka - czy będzie się bardzo ochładzało, czy będzie padał deszcz... Na to też bierzemy poprawkę. A jakie są panów zadania podczas zawodów? - Zazwyczaj przynajmniej trzech z nas idzie na trasę. Obstawiamy newralgiczne miejsca z dodatkowymi kijami i rezerwową nartą, żeby w razie potrzeby jak najszybciej przekazać je zawodniczce. Poza tym jest to też istotne dla naszego własnego doświadczenia, żeby np. zobaczyć, czy to, co wypracowaliśmy dwie godziny wcześniej, wciąż ma jakiś efekt. Czego potrzeba, żeby się tego wszystkiego nauczyć? Nie istnieją chyba żadne kursy na ten temat... - Na pewno potrzebna jest pasja. Lubię chodzić i dowiadywać się różnych rzeczy, bo w sprawach technicznych jest tyle nowości... Cały czas jest pole do popisu, trzeba ciągle eksperymentować. To jest chyba w tym najfajniejsze, bo człowiek się dzięki temu nie nudzi. W jaki sposób trafił pan właśnie na to stanowisko? - Kiedyś byłem zawodnikiem, natomiast moim marzeniem zawsze było, żeby zostać trenerem. Jestem absolwentem wrocławskiej Akademii Wychowania Fizycznego, a swego czasu prowadziłem też kadrę juniorską i to właśnie tam przeszedłem największą szkołę biathlonowego życia. Oprócz tego, że musiałem trenować zawodników, smarowałem im także narty, a nawet opiekowałem się nimi medycznie. Z czasem te techniczne kwestie zaczęły mnie coraz bardziej interesować, no i tak wylądowałem tutaj. Rozmawiał Maciej Machnicki