- Pogoda pokrzyżowała moje nadzieje na medal - wspominał dzisiaj Tomasz Sikora w rozmowie z Interia Sport. Bieg sprinterski (10 km) mężczyzn w biathlonie został zaplanowany na 17 lutego. I rozpoczął się. Tyle że w pewnym momencie bieg został zatrzymany przez sędziów i następnie przerwany. Wszystko przez śnieżycę. Kuriozalna decyzja sędziów. Nasz mistrz nie chciał zejść z trasy - Mimo tak trudnych warunków ten bieg układał się dla mnie bardzo dobrze. Może to śmiesznie zabrzmi, ale byliśmy przyzwyczajeni do takich warunków i do tego, że narty w nich trochę gorzej jadą. Dlatego te warunki bardzo nam odpowiadały. Nie mieliśmy wówczas, jak inne ekipy, tak zaawansowanego serwisu - opowiadał Sikora. - Pamiętam, że już na pierwszym okrążeniu nadrobiłem minutę do całkiem niezłego wówczas zawodnika, którego nazwiska teraz nie pamiętam. Biegłem zatem wyśmienicie. Ważne było jedynie, by nie zawalić strzelania. W pozycji leżącej strzeliłem na czysto, choć zajęło mi to sporo czasu. Na trasie dostawałem cały czas informacje, że biegnę na medal. I czułem to, bo wyprzedzałem kolejnych dobrych biathlonistów. To był mój dzień - dodał prawie 50-letni dziś biathlonista. Za moment jednak sędziowie podjęli decyzję, która być może zaważyła na tym, że Sikora nie zdobył wówczas medalu olimpijskiego. - Przed drugim strzelaniem sędziowie zaczęli mnie zatrzymywać. Nie chciałem jednak zejść z trasy. Zacząłem wymijać tych, którzy chcieli mnie zatrzymać i tak dobiegłem do strzelnicy. Tę jednak też już zamykali. Byłem wówczas strasznie zdenerwowany. Ten bieg kosztował mnie bowiem bardzo dużo sił - mówił Sikora w rozmowie z Interia Sport. To była kuriozalna sytuacja, bo śnieżyca trwała raptem kilka minut, a jednak organizatorzy zdecydowali się na przerwanie rywalizacji. - Rewelacyjne warunki mieli ci, którzy startowali na początku. Potem nad trasami zagościła śnieżyca z bardzo mocnym wiatrem. Dlatego na strzelnicy długo celowałem, ale to i tak nie przeszkadzało mi w tym, by wybiec z niej jako jeden z liderów, bo na trasie nadrabiałem bardzo dużo - wspominał. Ostatecznie przerwaną rywalizację przeniesiono na kolejny dzień. - Po tym starcie byłem strasznie zły i rozczarowany. Dla mnie niesprawiedliwe było to, że było wielu zawodników, którzy przebiegli już cały dystans. Ja pokonałem 2/3 trasy. Ale byli też zawodnicy, którzy nie zdążyli nawet wystartować. Nie każdy zdążył się zregenerować w kilka godzin. Pamiętam, że tego pierwszego dnia prowadził Aleksander Popow z Białorusi, a kolejnego dnia był bardzo daleko (55. miejsce - przyp. TK) - powiedział Sikora, który zajął wówczas 28. miejsce. Najlepszym z Polaków był wówczas Wojciech Kozub, który zajął 23. miejsce. Dwie lokaty przed Sikora uplasował się jeszcze Wiesław Ziemianin. Mistrzem olimpijskim został wówczas, po raz pierwszy w karierze, Norweg Ole Einar Bjoerndalen. Sztafeta była ostatnią szansą na medal. Od 25 lat czekamy na taki wynik Polaków Ostatnią szansą dla Polaków na zdobycie medalu w Nagano była sztafeta, w której nasi biathloniści zawsze spisywali się rewelacyjnie. Tomasz Sikora, Wiesław Ziemianin, Jan Ziemianin i Wojciech Kozub tworzyli wspaniałą drużynę, ale trafili na czasy, kiedy jednak Niemcy, Rosja, Norwegia miały potężnie mocne ekipy. - Sztafeta była naszą ostatnią szansą na dobry wynik. I zawalczyliśmy w niej bardzo dobrze. Rewelacyjnie podbiegł Wiesiu Ziemianin. Zwłaszcza ostatnie koło. Przyprowadził nas na czwartej pozycji. Wiedzieliśmy, że ten medal jest daleko od nas, bo były wówczas bardzo mocne sztafety. Norwegia, Niemcy i Rosja to były dla nas wówczas nieosiągalne ekipy. Mieli po czterech równych zawodników i do tego wszyscy byli w wysokiej formie - mówił Sikora. - Nawet po słabych startach indywidualnych zawsze jednak liczyliśmy na udany występ w sztafecie. Potrafiliśmy się zmobilizować do startu w tej konkurencji. Kiedy Wiesiek tak dobrze pobiegł, to wiedzieliśmy, że na tej fali możemy zrobić fajny wynik. Ja biegłem na drugiej zmianie i po dwóch dobrych kołach, na trzecim mnie po prostu "zmięło". Ledwo dobiegłem do mety. Jeszcze na ostatniej zmianie przed rundą karną wybronił się Wojtek Kozub i zajęliśmy piąte miejsce. Do samego końca walczyliśmy jednak o tę pozycję z Łotyszami, którzy mieli wówczas trzech znakomitych zawodników. Każdy z nich był indywidualnie w szóste w Nagano - dodał. Co ciekawe razem z naszymi biathlonistami w olimpijskim apartamencie mieszkał wówczas Andrzej Bachleda-Curuś, który zajął wtedy piąte miejsce w kombinacji alpejskiej. To były najlepsze wyniki polskiej reprezentacji w igrzyskach w Nagano. - Z jednej strony było blisko tego medalu, bo zajęliśmy piąte miejsce. Z drugiej jednak daleko, bo straty do podium były duże. Uciekły nam cztery drużyny i nie było za bardzo szans, by je dogonić. Wiele zależało od występu Wieśka na pierwszej zmianie. Jak on dobrze pobiegł, a tak było w tym wypadku, to potem ciągnęliśmy tę naszą lokomotywę. Nawet gdy ktoś był w słabszej dyspozycji, to w takiej chwili potrafił walczyć z najlepszymi - wspominał Wojciech Kozub, który od wielu lat mieszka w USA, w rozmowie z Interia Sport. - To był jednak nasz najlepszy występ na igrzyskach w sztafecie. Od tego czasu już nigdy męska sztafeta nie była choćby w "ósemce" w igrzyskach - zauważył Wiesław Ziemian w rozmowie z Interia Sport. Tomasz Sikora doczekał się jednak swojego medalu olimpijskiego. W 2006 roku w zimowych igrzyskach w Turynie w ostatniej konkurencji - biegu masowym - był drugi. Zaraz za metą zalał się łzami.