Wojciech Kozub razem z: Tomaszem Sikorą, Wiesławem i Janem Ziemianinami stanowił wspaniałą drużynę, która 25 lat temu w zimowych igrzyskach olimpijskich w Nagano zajęła piąte miejsce w sztafecie. Od tego czasu już nigdy nasza drużyna nie była tak wysoko. 46-letni dziś Kozub na koncie medale mistrzostw świata i medale mistrzostw Europy. Był także medalistą mistrzostw świata juniorów. W 2002 roku zdecydował się wyjechać do USA. Od tej pory w kraju go nie było. Wraca pan jeszcze czasami do tego, co działo się 25 lat temu w Nozawa Onsen? Wtedy razem z: Wiesławem Ziemianinem, Janem Ziemianinem i Tomaszem Sikorą wywalczyliście piąte miejsce w sztafecie w zimowych igrzyskach olimpijskich w Nagano. Od 1998 roku czekamy na kolejny tak emocjonujący bieg naszej męskiej sztafety. - Z jednej strony było blisko tego medalu, bo zajęliśmy piąte miejsce. Z drugiej jednak daleko, bo straty do podium były duże. Uciekły nam cztery drużyny i nie było za bardzo szans, by je dogonić. Wiele zależało od występu Wieśka na pierwszej zmianie. Jak on dobrze pobiegł, a tak było w tym wypadku, to potem ciągnęliśmy tę naszą lokomotywę. Nawet gdy ktoś był w słabszej dyspozycji, to w takiej chwili potrafił walczyć z najlepszymi. Była wówczas duża egzotyka, bo wtedy wyjazd do Japonii to było coś naprawdę wielkiego? - To było świetne doświadczenie poznać tamtejszą kulturę. Mogłem być w Japonii już wcześniej, ale nie udało mi się pojechać na próbę przedolimpijską. Były bowiem jakieś zgrzyty między klubem WKS Legia Zakopane a Polskim Związkiem Biathlonu. Sam start w igrzyskach w Nagano wspominam jednak bardzo dobrze. Przede wszystkim nieźle tam spisywałem się biegowo, choć gorzej było ze strzelaniem. Gdyby był bezbłędny w biegu na 20 km, to miałbym medal, a tak skończyło się na 30. lokacie. W sprincie z trzema rundami karnymi byłem 23. Dwa pudła mniej i walczyłbym o medal. Nagła decyzja i koniec kariery w wieku 25 lat W pana karierze brakuje spektakularnego wyniku, a przecież potencjał był olbrzymi. W 1996 roku był pan przecież dwukrotnym brązowym medalistą mistrzostw świata juniorów w sprincie i biegu indywidualnym. W tym samym sezonie uznano nawet pana za najlepszego juniora świata. - Na braku jakieś spektakularnych sukcesów zaważyło chyba zbyt wczesne zakończenie kariery. Miałem 25 lat, jak rozstałem się ze sportem. Nie zdążyłem zatem nawet rozwinąć skrzydeł w tym sporcie. Nigdy jednak też nie wiemy, jak to wszystko potoczyłoby się dalej. Lata startów wspominam jednak bardzo dobrze. Mieliśmy naprawdę świetną grupę chłopaków, z którymi można było walczyć o najwyższe cele. Mam nadzieję, że nasza zdolna młodzież nawiąże do waszych wspaniałych występów. - Nie ukrywam, że ciarki po plecach przechodzą, kiedy nasi zawodnicy strzelają na zero albo mają jedną rundę karną i ledwo łapią się do "60". Za naszych czasów z trzema niecelnymi strzałami byliśmy w "30", a z jednym pudłem to bywało się w "10". To jest przepaść. Albo świat tak poszedł do przodu, albo u nas coś stanęło. Niby chłopaki mają wszystko, a jednak wyników nie ma. Byłem przed rokiem na mistrzostwach świata juniorów w Salt Lake City i widziałem z bliska naszą młodzież. Udało mi się spotkać też z trenerami, których znam z lat moich startów. Chciałem jednak przede wszystkim zobaczyć występy Jańka Guńki, bo przecież przyjaźniliśmy się z żoną (Halina Pitoń - przyp. TK) z jego mamą Haliną Nowak-Guńką. Najlepsze lata dla sportowca to przedział między 25-32 lata. Tymczasem wtedy to już pana nie było w sporcie. Co się zatem stało, że tak szybko zakończył pan karierę? - To były siły wyższe. Nie byłem w stanie dogadać się z ówczesnymi działaczami. Nie wyszły tak jak powinny igrzyska w Salt Lake City w 2002 roku. Za słabsze rezultaty winiono nas zawodników. Do tego doszło zamieszanie z klubem. Nawet nie pojechałem wówczas na mistrzostwa Polski do Szklarskiej Poręby. Tam miał spotkanie zarząd PZBiath., który winę za słabsze wyniki na igrzyskach zrzucił na zawodników. Byli tam pozostali nasi kadrowicze, ale oni za bardzo nie dyskutowali. Zabrakło wówczas mnie, bo choć byłem najmłodszy, to jednak byłem pyskaty. Po sezonie ogłosiłem, że rezygnuję z uprawiania sportu. Nie było nikogo, kto próbowałby mnie zatrzymać. Skoro byłem niepotrzebny, to inaczej ułożyłem swoje życie. To była dziwna sytuacja. Przez wiele lat inwestowali przecież we mnie niemałe pieniądze, ale jednego dnia okazało się, że nikomu na tym nie zależy. Miałem okazję wyjechać do Stanów Zjednoczonych, to ruszyłem za Wielką Wodę. Nie kusiło ani przez moment, żeby wrócić? - Po roku zadzwoniłem do prezesa i pytałem o wyniki, bo cały czas mówili o tym, że mają wielu młodych i zdolnych zawodników, którzy mogą mnie zastąpić. Pytałem zatem, gdzie jest ta młodzież? Okazało się, że następców nie było. Gdybym miał wtedy Zieloną Kartę, to może jeszcze dałbym się namówić, bo dzwonił za mną też Tomek Sikora. Trudno było podjąć tak radykalną decyzję w tak młodym wieku? - Pewnie gdybym miał to doświadczenie, jakie mam teraz, to pewnie nie zostawiłbym sportu tak szybko. Byłem młody i narwany, a do tego było we mnie chyba trochę złości na działaczy. Gdzie pan mieszka w USA i czym się trudni? - Mieszkam nm przedmieściach Chicago. Zajmuję się branżą budowlaną. Założyłem własną firmę i oferuję usługi przebudowy. Tak próbuję przeżyć za Wielką Wodą. A od czego pan zaczynał zaraz po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych? - Pracowałem u szwagra, bo miał on firmę remontowo-budowlaną. Przynajmniej nie musiałem sam odkrywać nowego świata. I tak zleciał czas. W USA mieszkamy już ponad 20 lat. Bywa pan w Polsce? - Odkąd wyjechaliśmy, to jeszcze nie byłem w kraju. Nie miałem jeszcze do końca ułożonego statusu imigracyjnego, ale może w tym roku w końcu uda się przyjechać do ojczyzny. Bardzo tęsknie za Polską. Zawsze tęskniłem. Pan był świetnym biathlonistą, żona również. Przecież była mistrzynią Europy. Dzieci poszły w wasze ślady? - Próbowaliśmy, ale niestety ani jedna, ani druga córka nie poszły w nasze ślady. Zresztą w naszej okolicy nie ma sportów zimowych. Poszły w naukę. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport