Ma pani 43 lata, z czego 27 sezonów spędziła pani w biathlonowym Pucharze Świata. Koniec kariery zbliżał się zatem nieuchronnie, ale pani postanowiła podjąć decyzję z dnia na dzień i to w dziwnym momencie, bo na początku sezonu, do którego się przecież pani przygotowywała. Dlaczego? - I z tego powodu to była dla mnie trudna decyzja. Do tego sezonu przygotowywałam się kilka miesięcy. Robiłam wszystko, by być w jak najlepszej formie. Chciałam pokazać się z dobrej strony. Decyzji o zakończeniu kariery nie podjęłam jednak w przypływie emocji. Powiedziałam, że kończę i tak zrobiłam. Nie ukrywam, że wpływ na to miała decyzja o niepowołaniu mnie na zawody Pucharu IBU, choć zapewniano mnie, że będę mogła w nich startować przez całą zimę. Nie rozumiem takiej decyzji trenera i Polskiego Związku Biathlonu. Tym bardziej że na zawodach IBU, w których wcześniej wystąpiłam, biegałam najlepiej ze wszystkich Polek. Gdybym była w słabej dyspozycji, to sama bym zrezygnowała. Brak powołania skutkował treningami w Polsce, a przecież u nas w kraju nie było warunków do tego. To spowodowałoby, że na kolejne zawody pojechałabym kompletnie nieprzygotowana. Nie mogłam sobie pozwolić na pewne rzeczy. Łezka w oku się zakręciła, bo biathlon to było całe moje życie. Magdalena Gwizdoń: To smutne, że tak się stało Legenda polskiego biathlonu zasłużyła na takie pożegnanie? - To smutne, że tak się stało. Zrobiłam przecież wiele dla Polskiego Związku Biathlonu, a zostałam tak potraktowana. Nie będę jednak płakać z tego powodu. Życie się dalej toczy i trzeba teraz realizować inne swoje marzenia. W ogóle w ostatnich latach polski biathlon przeżywa duży kryzys? - To prawda, choć dziewczyny i chłopaki bardzo się starają. Wierzę, że niebawem pokażą, na co ich stać i zaczną realizować swoje marzenia. Była szansa na jakikolwiek pani start w tym sezonie w Pucharze Świata, czy w ogóle nie wchodziło to w rachubę? - Rozmawiałam z trenerem Tobiasem Torgersenem. Pytał mnie o cele i powiedziałam mu, że dla mnie tym głównym są starty w Pucharze IBU. Zaznaczyłam jednak, że jeśli będzie możliwość, a ja będę w dobrej dyspozycji, to chciałabym wystąpić w Pucharze Świata pod koniec sezonu, by wyśrubować swój rekord. On się na to zgodził. I tak miało wyglądać zakończenie mojej kariery. Nagle jednak dostałam strzała od trenera z kadry B. Nawet nikt mi nie zakomunikował tego osobiście. Dowiedziałam się o tym od koleżanek i kolegów z kadry. Pobiła wyczyn Ole Einara Bjoerndalena, nie dostała szansy na więcej Trzeba przyznać, że te rekordy pani są niesamowite. Pobiła pani ubiegłej zimy wyczyn samego Ole Einara Bjoerndalena, meldując się w zawodach Pucharu Świata i to był 27. sezon w tym cyklu. To o czymś świadczy. - Zgadza się. Nie chciałam na siłę startować w Pucharze Świata, bo znam swoje miejsce w szeregu. Koncentrowałam się zatem na występach w Pucharze IBU, a wystarczyłby mi tylko jeden start w Pucharze Świata. Przed sezonem tak nie do końca wiedziałam, w jakiej jestem dyspozycji, bo w lecie trenowałam z Aleksandrem Wierietielnym i Adamam Jakiełą, ale po ich odejściu przez półtora miesiąca nie mieliśmy żadnego szkoleniowca. Trenowaliśmy sami, a ja nie miałam warunków. W okolicach Lalików nie mam rolkostrady. Biegałem zatem po głównych i ruchliwych drogach w stronę Rajczy, żeby być gotową do zimy. Strzelnicę z kolei miałam w Żywcu. Jaki jest pani przepis na sportową długowieczność? Wydawało się, że skończy pani karierę po igrzyskach w Soczi, a jednak została pani w biathlonie jeszcze ponad osiem lat? - Pochodzę z długowiecznego rodu, a do tego zawsze dbałam o dobre odżywianie się. Dopisywało mi też zdrowie. Starałam się być cały czas w reżimie treningowym. To była składowa wielu rzeczy. Tomasz Jaroński zawsze mówił w relacjach w Eurosporcie, że całe Laliki ściskają kciuki, kiedy pani startowała. To co, teraz Laliki płaczą? - Myślę, że nie. Na pewno wsparcie, jakie otrzymywałam w mojej miejscowości, było miłe. Zresztą po tym, jak ogłosiłam zakończenie kariery, słowa podziękowania spłynęły od kibiców z całej Polski, ale też od wielu z zagranicy. To jest naprawdę miłe, bo to świadczy o tym, jakim człowiekiem jestem i jakim byłam sportowcem. To jest piękne. Dziękuję bardzo za to. Pani przekleństwem były występy w sztafecie. Zawsze zawaliła pani coś na strzelnicy. - W rywalizacji w sztafecie górę brały u mnie emocje. Za bardzo chciałam i przez to za bardzo się na tym skupiałam. I przez to czasami mi to nie wychodziło. Zawsze starałam się strzelić od razu do wszystkich tarcz. Bez dobierania. Zależało mi na tym, żebyśmy uzyskały jak najlepszy wynik. I to mnie często gubiło. Złote pokolenie bez medalu igrzysk Byłyście pokoleniem, które mogło sięgnąć nawet po złoty medal igrzysk olimpijskich czy mistrzostw świata w sztafecie. I chyba nie skłamię? - Rzeczywiście stać nas było na to, by osiągnąć takie wyniki. Zabrakło nam trochę szczęścia. Byłyście w wielkiej formie w Soczi, ale to w Pjongczangu było najbliżej złota? - Tak naprawdę na wszystkich igrzyskach, w jakich brałam udział, było blisko medalu. Nawet tego złotego. Coś jednak zawsze nam przeszkodziło, ale taki jest biathlon. W Soczi działy się dziwne rzeczy. Ktoś przestawił przyrządy celownicze Krystynie Guzik i ta fatalnie spisała się na strzelnicy. W ten sposób szansa na medal przepadła. Wie pani, co się wówczas wydarzyło? - Nie wiem. Ten temat został zamknięty. W Pjongczangu z kolei witałyście się już z medalem. Biegłyście rewelacyjnie, ale szansę na medal zostały pogrzebane? - Te zawody, to była wielka loteria. Wiatr rozdawał karty na strzelnicy. Akurat tę złą wylosowała Weronika Nowakowska, ale tak naprawdę mogło to spotkać każdą z nas. Medal MŚ uciekł, bo pomyliła trasę Indywidualnie czuje się pani spełniona, czy jednak mocno doskwiera brak medalu mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich? - Najbliżej medalu mistrzostw świata byłam w 2008 roku w Oestersund. To, co tam się wydarzyło, zabolało. Stałam na starcie i widziałam, jak inne zawodniczki myliły trasę, jadąc w las zamiast do mety. Wiedziałam, że muszę uważać. Pojechałam jednak w złą trasę. Nie skręciłam, tylko ruszyłam dalej przed siebie. Tak straciłam pewny srebrny medal. Miejsc na podium w Pucharze Świata miała pani kilka. W tym dwa zwycięstwa. Jedno szczególnie rozbudziło nasze nadzieje. - To w Soczi. To była próba przedolimpijska. Od razu pojawiły się głosy, że za rok mogę wrócić z medalem. Nie przeszkadzało mi to jednak. Pojawił się inny problem. Nie pozwolono mi trenować z klubowym szkoleniowcem Stanisławem Kępką. Musiałam się podporządkować i trenować z kadrowym szkoleniowcem Adamem Kołodziejczykiem. Takie zasady ustalił Polski Związek Biathlonu. Nie wszystkim służyły metody trenera kadry. Za trenera Kołodziejczyka było wiele sukcesów, ale chyba nie było w tej grupie dobrej atmosfery. Trudno pracowało się z tym szkoleniowcem? - Miałyśmy naprawdę dobrą drużynę, ale dla nas to był naprawdę trudny czas. Praca z kobietami nie jest łatwa, ale wydaje mi się, że błąd popełnił też wówczas sam trener. Gdyby inaczej z nami rozmawiał i inaczej postępował, to wtedy te sukcesy byłyby jeszcze większe. Nie ukrywam, że był niewielki konflikt między nami. Bywało różnie, ale też nie pozwalałam sobie na pewne rzeczy, jeśli chodzi o zachowanie Adama Kołodziejczyka. Nie zawsze było ono eleganckie. Zostaje pani w biathlonie? - Myślę, że nie. Nie znajduję wspólnego języka z Polskim Związkiem Biathlonu. Na tę chwilę zostaję w wojsku i chcę się realizować tutaj. Jeżeli ktoś w klubie będzie zainteresowany współpracą, to na pewno jest to temat do przemyśleń. Jak będzie wyglądała pani przyszłość w wojsku? - Na razie jestem oddelegowana do klubu, bo do końca sezonu miałam być zawodniczką. W styczniu ruszam do szkoły podoficerskiej. Później zobaczymy, jak to wszystko będzie wyglądało. Wiele zawdzięczam wojsku. Nawet kiedy nie odnosiłam sukcesów, to miałam od nich wsparcie i mogłam się realizować w sporcie. Teraz chciałabym się za to odwdzięczyć. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport