PAP: Prezesem Polskiego Związku Biathlonu jest pani zaledwie od 15 czerwca, a już została zauważona przez władze światowej organizacji. Jak pani tego dokonała? Dagmara Gerasimuk: Żeby być docenionym przez władze IBU trzeba być aktywnym i kreatywnym. Ja się bardzo mocno zaangażowałam. Jest pani jedyną przedstawicielką Polski we władzach IBU i to po długiej przerwie... W międzynarodowej federacji jestem polską jedynaczką. Dawno w jej strukturach nie było Polaka. Kiedy w 2006 roku związek przechodził kryzys, a pieczę nad nim objął kurator, to te problemy miały odbicie w IBU. Trzeba było czasu, żeby odbudowywać nasz wizerunek. Czym zajmuje się Komisja Rozwoju? Opiniowaniem i wdrażaniem różnych projektów upowszechniania biathlonu w krajach, w których ta dyscyplina dopiero raczkuje, bądź tak jak to jest u nas: nie jesteśmy potęgą, ale mamy potencjał. Czego pani oczekuje w nadchodzącym sezonie, którego inauguracja, pierwsze zawody Pucharu Świata, w Oestersund już 30 listopada? Po sezonie olimpijskim czuliśmy wszyscy niedosyt. Rok wcześniej panie zdobyły medale mistrzostw świata, a w Soczi zabrakło sukcesów. Nie pokazały w pełni na co je stać. Bardzo bym chciała, żeby wreszcie postawiły kropkę nad "i". Żeby wreszcie wszystko prawidłowo zagrało w jednym dniu - i umiejętności, i siła, i szczęście. A panowie? Muszą startować w Pucharze Świata i krok po kroku piąć się w górę. Mamy uzdolnioną młodzież, ale na lepsze wyniki będziemy musieli jeszcze poczekać. Co jest największą bolączką polskiego biathlonu? Niska popularność. Biorąc pod uwagę nawet same tylko zimowe sporty, z kretesem przegrywamy z biegami i skokami narciarskimi, które za sprawą Justyny Kowalczyk, Kamila Stocha i jego kolegów, biją nas na głowę. To się wiąże z brakiem nowych sponsorów, bo starzy są wierni bez względu na wyniki. Nie pomogły nawet medale mistrzostw świata? Stali kibice śledzą nasze poczynania od lat bez względu na rezultaty. Niedawno przeprowadzone badania marketingowe wykazały, że z popularnością biathlonu nie jest najlepiej. Przede wszystkim zabrakło chyba spektakularnego sukcesu w Soczi, który ugruntowałby pozycję biathlonu po medalach MŚ w 2013 roku. Tak jak to miało miejsce po srebrnym medalu olimpijskim w Turynie Tomasza Sikory? Właśnie. Zabłysnęliśmy, ale zabrakło powtarzalności. Nie mam złudzeń, że po to, żebyśmy zaistnieli np. w telewizji publicznej, najważniejsze są wyniki sportowe. W upowszechnieniu biathlonu sporym problemem zapewne są wysokie koszty? To drogi sport. Jednak dzięki grupie sympatyków i ludzi z pasją, skupionych w kilku ośrodkach w Polsce, udaje nam się zachęcać do jego uprawiania najmłodszych. Dzięki pomocy m.in. ministerstwa sportu dzieci mogą trenować wyposażone w karabinki laserowe, których cena to około trzy tysiące zł. Karabin profesjonalny, przydzielony do jednego zawodnika, co na pewnym poziomie jest niezbędne, to koszt rzędu 13 tysięcy. Na szczęście znalazła się także firma, która znacznie odciążyła nas w zakupie amunicji, a jeden nabój kosztuje 30 groszy. Czy przy tylu obowiązkach starcza pani czasu na rodzinę? Każdą wolną chwilę staram się poświęcić mojej prawie dwuipółletniej córeczce. Rodzice odgrywają kluczową rolę w rozwoju dziecka. Obowiązki powodują, że muszę być dyspozycyjna prawie 24 godziny na dobę, ale staram się, żeby Nadia tego nie odczuwała. Postawiliśmy na narty biegowe. Pierwsze próby przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Musiało to bardzo pociesznie wyglądać - maluch maszerujący na nartach... Byłam zaskoczona jak wiele małych dzieci próbuje swoich sił na nartach. Nadia miała ułatwione zadanie, bo w prezencie od trenera reprezentacji dostała znakomity sprzęt... Rozmawiał Cezary Osmycki