Wiesław Ziemianin. To od niego zaczynało się ustalanie składu sztafety biathlonowej, którą na przełomie wieków oglądało się z wypiekami na twarzy. Nikt inny nie potrafił tak biegać na wystrzał jak zawodnik z Kasiny Wielkiej. Od tego, jak ruszył, zależał wynik całej kadry. Poza nim etatowymi członkami tej sztafety byli jego starszy brat Jan Ziemianin oraz Tomasz Sikora i Wojciech Kozub. W 1998 roku, a zatem 25 lat temu, ta dzielna czwórka walczyła w Nagano o medal zimowych igrzysk olimpijskich. Dziś Wiesław Ziemianin, który po zakończeniu kariery był jeszcze serwismenem w kadrze, ma już nic wspólnego z polskim sportem. Od lat nie udzielał się medialnie, ale Interia Sport dotarła do naszego medalisty MŚ i ME. Został znaleziony niedaleko "Baru Pod Cyckiem" w Kasinie Wielkiej. Wrócił bowiem w rodzinne strony. Biathlon. Na taki start sztafety czekamy ćwierć wieku. "Gdyby brat biegał szybciej" Dla pana zimowe igrzyska olimpijskie w Nagano w 1998 roku były drugimi w karierze. Jak pan wspomina tę japońską imprezę? - Polecieliśmy tam dużo wcześniej, by odpowiednio się zaaklimatyzować. Zdaje się, że na miejsce dotarliśmy około dwa tygodnie przed startem. Od razu w oczy rzucił się nieco inny śnieg niż u nas. Do tego pojawiały się tam bardzo intensywne opady. Zresztą przerwany został tam z tego powodu sprint. Pan znakomicie rozpoczął te zmagania na 10 km. - Zgadza się. Na leżąco strąciłem wszystkie krążki i byłem nawet wysoko, ale w "stójce" spudłowałem cztery razy. Na dwa kilometry przed metą zdjęli mnie z trasy, bo rywalizacja została przerwana. Wszystko przez niesamowitą śnieżycę. Powtórkę zarządzili na drugi dzień, ale nogi odmawiały już posłuszeństwa. To była masakra. Przecież ja przebiegłem wtedy prawie cały dystans, a niektórzy jeszcze nie wystartowali. Zająłem wówczas 26. miejsce. Nieco lepszy był ode mnie Wojtek Kozub, a zaraz za mną uplasował się Tomek Sikora. Najlepszym występem biathlonistów i tym samym całej kadry olimpijskiej w Nagano była piąta lokata waszej sztafety. Tak wysokie miejsce zajął jeszcze tylko Andrzej Bachleda-Curuś w kombinacji alpejskiej. Stać was było wówczas na medal? - Gdyby mój starszy brat Jasiek biegał nieco szybciej, to myślę, że bez problemu włączylibyśmy się do walki o medal. Do podium zabrakło jednak prawie dwóch minut. To był jednak nasz najlepszy występ na igrzyskach w sztafecie. Od tego czasu już nigdy męska sztafeta nie była choćby w "ósemce" w igrzyskach. Osiem lat później w Turynie biegliśmy rewelacyjnie do pewnego momentu. Przyprowadziłem sztafetę na piątej pozycji, a Tomek Sikora wyprowadził ją na trzecie. I to był koniec. Na trzeciej zmianie wszystko zawalił Michał Piecha. W mistrzostwach świata za to zdarzało nam się jeszcze bywać w "ósemce". Najlepsze dla nas były te w Osrblie w 1997 roku. Wtedy zajęliśmy trzecie miejsce w biegu drużynowym. W sztafecie zajęliśmy wtedy szóste miejsce. Zawsze brakowało nam tego czwartego. Oczywiście takiego szybciej biegającego, bo jednak pana brat Jan odstawał od was nieco w tym elemencie, za to dobrze strzelał? - Zgadza się. Potem pojawił się Krzysiek Topór. On od początku potrafił solidnie zapieprzać na trasie. Potem jednak nie wytrzymywał tempa i łapały go kolki. W Turynie za to mieliście powody do świętowania, bo Polska w końcu zdobyła medal igrzysk w biathlonie. W ostatniej konkurencji - biegu masowym - po srebro sięgnął Tomasz Sikora. Świętowanie pewnie było huczne? - Takie dość (śmiech). Dało się przeżyć. To w ogóle były dla naszej reprezentacji fajne igrzyska. Pan zawsze za to słynął z niesamowitych biegów na wystrzał w sztafecie. - Biegałem na tyle, na ile mnie było stać. Lubiłem jednak biegać na pierwszej zmianie. Doskonale czułem się w tym przeciskaniu się. "Masażysta krzyknął mi, że biegnę po medal. I to był dla mnie koniec. Cały zesztywniałem" Miał pan na koncie wiele medali mistrzostw Europy. Także w startach indywidualnych. Żal trochę tego, że nigdy nie udało się stanąć na podium Pucharu Świata? - Nie ma co rozpamiętywać. To jest już dawno za mną. Byłem kilka razy w "10" i dwa razy blisko podium. W sezonie 1999/2000 byłem czwarty w biegu indywidualnym w Pokljuce i w Osrblie. W 2002 był pan jedną z największych gwiazd nieźle obsadzonych mistrzostw Europy w Haute Marienne we Francji. Tam zdobył pan trzy medale - srebro w sprincie i sztafecie i brąz w biegu pościgowym. - I bardzo dobrze wspominam te zawody, choć mieszkaliśmy tam w spartańskich warunkach. Do tego mieliśmy tak słabe jedzenie, a jednak wszyscy świetnie wówczas biegaliśmy. W czterech spaliśmy właściwie na jednym łóżku. Jak jeszcze do pokoju włożyliśmy torby, to były one poustawiane jedna na drugiej. W 1996 roku biegł pan za to po medal mistrzostw świata w biegu indywidualnym w Ruhpolding. - Skończyło się jednak na 11. pozycji. Kiedy wybiegałem ostatni raz ze strzelnicy, masażysta krzyknął mi, że biegnę po medal. I to był dla mnie koniec. Cały zesztywniałem. Nogi miałem jak kołki. Tak mnie sparaliżowało. Gest, który przeszedł do historii polskiego sportu Osiem lat później w Oberhofie w 2004 roku to dzięki panu Tomasz Sikora zdobył srebrny medal mistrzostw świata w biegu indywidualnym. Jak to było? - Byłem w Wojsku Polskim i zostałem wysłany na zawody do Rumunii. Miałem straszne problemy z powrotem do Polski. Jakoś dostałem się do Salzburga, a stamtąd zabrał mnie bus, jaki załatwiła żona. Z kraju całą noc jechałem potem do Rumunii. A stamtąd po zawodach prosto pojechałem do Oberhofu. To kompletnie nie miało sensu, bo dwa dni później był start. Testowaliśmy narty z Tomkiem i moje wtedy jechały znacznie lepiej. Powiedziałem mu, że ja po tych wszystkich podróżach nie mam szansy na nic, choć byłem w niezłej formie. Zaproponowałem mu wówczas, by wziął moje narty. I tak się stało, a potem na nich pobiegł po medal. Ostatnimi igrzyskami w roli zawodnika były dla pana te w Turynie, ale pojechał pan też na kolejne do Vancouver. - To prawda, ale już w innej roli. Byłem wówczas serwismenem kadry. Jak to się stało? - W 2007 roku mistrzostwa świata były w Anterselvie. Wystąpiłem w sprincie, w którym zająłem 41. miejsce. Po starcie w nocy złapała mnie biegunka. Nie wystąpiłem już później w zawodach. Za to przydałem się jako tester nart. Pewnego wieczoru siadłem z trenerem Romanem Bondarukiem i z jednej chwili powiedziałem mu, że to jest właśnie mój ostatni dzień w roli sportowca. Tak mi się coś w głowie przestawiło (śmiech). Trener zapytał tylko, czy pojadę jeszcze na mistrzostwa Europy do Bańsko w Bułgarii. Odparłem, że tak, ale już tylko jako tester nart. I tak to się zaczęło. Długo pracował pan w nowej roli? - Cztery albo pięć lat. Które z tych igrzysk, na jakich pan był, wspomina najlepiej? - Te z Vancouver, bo nie musiałem startować (śmiech), choć roboty było sporo. Ale tak poważnie, to najlepsze były chyba moje pierwsze zimowe igrzyska w Lillehammer w 1994 roku. Wszystko było w kupie na niewielkiej przestrzeni, a do tego Norwegowie świetnie je zorganizowali. Zdecydowanie najgorzej było w Turynie. Tam mieliśmy nawet problemy z dojazdem na areny. Sypnęło kilka centymetrów śniegu i bus nie był w stanie wyjechać. To było przed biegiem pościgowym. Razem z Tomkiem Sikorą, by zdążyć na start, musieliśmy biec trzy kilometry pod górę. To były fatalnie zorganizowane igrzyska. Miał pan w swojej karierze wielu trenerów. - Aleksander Wierietielny był jednak zdecydowanie najlepszy, choć cenię sobie wszystkich. Trzymał nas w ryzach, choć oczywiście zdarzały się też kłótnie. On jednak zaprowadził w tej kadrze dyscyplinę. Zresztą gdzie się nie pojawił, tam gwarantował sukces. To był strasznie sumienny trener. Po treningach dostawaliśmy tak dokładną rozpiskę czasów i strzałów jak po zawodach. Każdy z nas miał u niego grubą kartotekę. Wojskowy emeryt A teraz co pan robi? - Jestem emerytem. Od wielu lat mam emeryturę wojskową, bo przez lata służyłem w wojsku. Byłem żołnierzem 2. Batalionu Dowodzenia Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu. I wrócił pan w rodzinne strony? - Przez lata mieszkaliśmy w Kościelisku, ale w końcu wróciłem do Kasiny Wielkiej. Jak pan trafił do biathlonu? - Przez brata Jaśka. On już był zawodnikiem Turbacza Mszana Dolna. Akurat byłem uczniem przyzakładowej szkoły Meblomet w Mszanie Dolnej, a klub był akurat przy niej. Miał pan gdzie trenować kondycję. Z jednej strony Śnieżnica a z drugiej Ćwilin. - To prawda. Często pod te góry szedłem z nartami. Najpierw jednak sam musiałem sobie ubić śnieg. Głównie trenowałem zjazdy na biegówkach. Brat Jasiek z kolei ciągle tylko biegał. Nie miał jednak takie zęba, choć za młodu miał niezłe wyniki. Do niedawna jeszcze był trenerem w Kirach. Od czasu do czasu jeździ i sędziuje zawody. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport