Trenera Czesława Michniewicza poznałem, gdy był selekcjonerem reprezentacji młodzieżowej. Umówiliśmy się na rozmowę telefoniczną, która, nawet się nie spostrzegłem, trwała grubo ponad godzinę. Trener opowiadał barwnie, rzucał dowcipami, przytaczał anegdoty. Opowiadał o swoim spojrzeniu na futbol - o pomyśle, by z Jakuba Modera zrobić środkowego obrońcę. O Robercie Gumnym w roli Philippa Lahma. O początkach kariery Łukasza Piszczka w Zagłębiu Lubin. Na koniec, chcąc zobrazować jedną kwestię taktyczną, obiecał mi udostępnić fragment analizy meczu kadry U21. Parę minut po naszej rozmowie klip wylądował na jego koncie na YouTube. Zakończyłem rozmowę oczarowany. Łatwość, z jaką Michniewicz nakreślał trudne taktyczne zagadnienia, była urzekająca. Otwartość trenera w mówieniu o swojej pracy - także. To było coś unikatowego w skali polskiego futbolu, w którym dialog o piłce między dziennikarzami a trenerami - na zaawansowanym poziomie, na konkretnych boiskowych przykładach - zazwyczaj nie istnieje. Zresztą otwarta postawa i humor Michniewicza sprawiały, że trenera po prostu dało się lubić. Wspominaną rozmowę można przeczytać w tym miejscu. Michniewicz mówi o piłce, wszyscy są troszkę zakochani Podobnie Michniewicz zaskarbił sobie sympatię całego narodu, gdy po wygranym barażu ze Szwecją robił tournée po polskich mediach. W jednym z programów z zapałem rozrysowywał swój pomysł na mecz na tablicy taktycznej. Mówił o roli odkopanego z odmętów Championship Krystiana Bielika, o wykorzystaniu Jakuba Modera w bocznych sektorach, o tym, dlaczego zagrał bez nominalnych skrzydłowych. Z przyjemnością słuchało się, jak selekcjoner przechytrzył Szewdów, dając nam upragniony awans na mundial. Po początkowej dawce sceptycyzmu w kibicach rosło przekonanie, że Michniewicz może być właściwą osobą na właściwym miejscu. Biła od niego wiedza o swoich podopiecznych i o naszych najbliższych rywalach. Gdyby zapytać go o kolor sznurowadeł przeciwników, pewnie też znałby odpowiedź. Michniewicz barażem ze Szwecją utwierdził swoją renomę specjalisty od wygrywania kluczowych spotkań i bezbłędnego rozpracowywania rywali. Latem 2022 roku selekcjoner cieszył się sympatią i nie zmieniły tego nieudane mecze Ligi Narodów - okej, eksperymentowaliśmy, graliśmy z silnymi przeciwnikami (Belgią i Holandią), a Walię szczęśliwie pokonaliśmy. Ligę Narodów traktowano jako poligon doświadczalny przez mistrzostwami. Jak rozgrywki drugiej kategorii, którymi w istocie są. Kulesza nie lubił Michniewicza. Tarcia wewnątrz kadry Co jednak ważniejsze - sympatii opinii publicznej nie zabrały początkowe kontrowersje związane z zatrudnieniem Michniewicza. Choć już na pierwszej konferencji złe ziarno zostało zasiane. Selekcjoner i prezes Cezary Kulesza kompletnie zlekceważyli sugestie rzecznika prasowego Jakuba Kwiatkowskiego i nie przygotowali strategii na pytania, dotyczące powiązań Michniewicza z "Fryzjerem". Przez to już podczas prezentacji selekcjonera doszło do małej awantury, a temat, zamiast zostać wyjaśniony raz na zawsze, wracał jak bumerang przez całą kadencję. Ignorowanie Kwiatkowskiego, lubianego przez piłkarzy i cieszącego się ich zaufaniem, też miało koniec końców wyjść Michniewiczowi bokiem. Tarcia wewnątrz kadry już się zaczęły. Każdy grał na swoją modłę, bo w przeciwieństwie do Michała Probierza, Michniewicz wcale nie był wymarzonym selekcjonerem kadry dla Cezarego Kuleszy. Ba, blisko reprezentacji można było usłyszeć, że prezes Michniewicza po prostu nie lubi. O zatrudnieniu zdecydowała renoma trenera, jako specjalisty od wygrywania kluczowych gier - takich jak nadchodzący baraż ze Szwecją. Plan krótkoterminowy się powiódł, ale Kulesza już wtedy nie wiązał z selekcjonerem długofalowych planów. W razie wewnętrznych konfliktów Michniewicz nie mógł liczyć, że prezes bezwarunkowo stanie po jego stronie. Na razie jednak - przynajmniej na zewnątrz - wszystko było dobrze. I tak aż do mistrzostw świata w Katarze. Konflikt z mediami. W środku kadry robi się "grubo" Czasem w życiu zdarza się tak, że zupełnie prozaiczne sprawy początkują ciąg zdarzeń prowadzący do niespodziewanie gigantycznych konsekwencji. Zupełnie jakby przesunięcie drobnych kamyczków u podnóża stoku mogło zapoczątkować lawinę spadających głazów. Konflikt Michniewicza z mediami też wziął się pozornie z niczego. Z niewinnej pogawędki, z nieporozumienia, które można by rozładować w kilku zdaniach. Szczegółowy przebieg rozmowy z mediami po meczu z Meksykiem opisałem w tym miejscu, jeszcze przebywając w Katarze. Luźna rozmowa, do której nie musiało wcale dojść - tego dnia kadra nie miała zaplanowanych żadnych aktywności medialnych, urosła w kolejnych dniach do nieproporcjonalnej rangi. W Katarze w relacjach między Michniewiczem a dziennikarzami ewidentnie jednak coś pękło. I chyba nie tylko w tych relacjach. Z każdym kolejnym dniem wewnątrz kadry też było coraz goręcej. Tarcia rosły. Piłkarze ścierali się między sobą, Grzegorz Krychowiak nie odzywał się do lekarza Jacka Jaroszewskiego (konflikt w ich spółce już istniał, choć jeszcze ukryty przed opinią publiczną), działacze... no cóż, spędzali czas po działaczowemu. Ale krew w kadrze najbardziej zatruwała premia od premiera. Kulminacja napięć przypadła na noc po meczu z Argentyną. To wtedy rozgrywała się druga bitwa - zacieklejsza, niż ta boiskowa przeciwko Leo Messiemu i jego kolegom. Kadra podzieliła się na trzy grupy, z których każda chciała uszczknąć dla siebie jak największy kawałek tortu. Jeden obóz tworzył sztab szkoleniowi, drugi - doświadczeni piłkarze, chcący dzielić kasę względem rozegranych minut, trzeci - obrażeni na nich rezerwowi. Część kadry obraziła się na Lewandowskiego, część na siebie nawzajem, ale najbardziej ucierpiał Michniewicz. Szatnię tracił powoli, a narzekanie na styl gry, z początku nieśmiałe i niejednogłośne (murem za defensywnym stylem gry stał choćby Krychowiak) stawało się w głosach piłkarzy coraz bardziej słyszalne. I choć duża część graczy faktycznie była niezadowolona ze sposobu gry, to narzekając na trenera w pomeczowych wywiadach, wylewała w ten sposób złość, która narosła w nich także z innych powodów. Na domiar złego selekcjoner rozwścieczył Cezarego Kuleszę. Czwarty obóz, może najważniejszy, obudził się bowiem najpóźniej. Gdy prezes zorientował się, że sztab chciał za jego plecami podzielić 30 mln złotych, koniec Michniewicza w kadrze został właściwie przyklepany. To wszystko działo się jednak wtedy jeszcze za zamkniętymi drzwiami. A my tylko mogliśmy domyślać się powodów kolejnych wybuchów na konferencjach prasowych. Dziennikarze nie bali się trudnych pytań w kierunku Michniewicza, a temu coraz częściej puszczały nerwy. Michniewicz traci grunt pod nogami Trenerowi nie pomagały też kierowane w stronę dziennikarzy personalne wycieczki, czy zarzucanie przekręcania jego wypowiedzi. W odpowiedzi niektórzy wyjmowali dyktafony, by Michniewicz sam mógł przesłuchać swoje słowa. Selekcjonerowi zdarzyło się też choćby omyłkowo wysłać obraźliwą wiadomość na temat dziennikarza, właśnie... do tego dziennikarza. Powoli stawało się jasne - selekcjoner przestaje trzymać ciśnienie. O części powodów wiedzieliśmy doskonale - presja wyniku, pretensje o styl gry, krytyka ze strony kibiców, dziennikarzy, a nawet samych piłkarzy. O części i zakulisowych gierkach w kadrze, premii od premiera Morawieckiego, pretensjach Cezarego Kuleszy - wiedziało tyle wąskie grono osób. Czesław Michniewicz miał prawo sądzić, że wyjście z grupy, przełamanie klątwy, największy sukces kadry od 36 lat, zapewni mu nie tylko pozostanie na stanowisku selekcjonera, ale też miejsce wśród legend polskiej szkoły trenerskiej. Może nie na półce Antoniego Piechniczka, ale przynajmniej tej Adama Nawałki. Tymczasem, mimo spełnienia wszystkich sportowych celów, selekcjoner tracił grunt pod nogami. Wyszedł z grupy na mundialu, ale wsparcia nie czuł z niczyjej strony. Walczył na kilku frontach, część wojen zresztą sam wywołując. Kibice nie chcieli go ze względu na styl, prezes - przez zatajenie premii. Nawet z mediami, z którymi Michniewicz żył zwykle bardzo dobrze, relacje zupełnie się posypały. Lewandowskiego i Zielińskiego wotum nieufności Szkoleniowiec był rozgoryczony. Czuł, że jego posada wisi na włosku. Jedyną nadzieją mogli być piłkarze. Gdyby grupa stanęła za nim murem, wyraziła dalszą chęć współpracy, wstawiła się w mediach, u Cezarego Kuleszy - stanowisko dało się jeszcze uratować. Po historycznym wyniku sportowym można przecież było liczyć na gratulacje, podziękowania, ciepłe słowa ze strony zawodników. Prawda? Jedyna nadzieja Michniewicza tliła się więc w liderach kadry. W tym, że sukces sportowy, perspektywa zastrzyku solidnej gotówki z tytułu wspólnej premii, przysłoni dotychczasowe tarcia i niesnaski. Że gdy bitewny kurz opadnie, piłkarze stwierdzą: Dokonaliśmy czegoś historycznego. Zwłaszcza, że Michniewicz ratując sytuację w ostatniej chwili deklarował, że razem ze sztabem mogą nie wziąć z premii od premiera ani złotówki. Tak właśnie wyglądał krajobraz, gdy tuż po meczu z Francją do rozmów z dziennikarzami stanęli liderzy kadry - Robert Lewandowski i Piotr Zieliński. Obaj z pełną świadomością, "przejechali się" po selekcjonerze. Lewandowski mówił o utracie radości z gry. Między wierszami sugerował, że jeśli radości nie odzyska, czytaj: selekcjonerem nie zostanie ktoś inny, może pożegnać się z reprezentacją. W podobne tony uderzał Zieliński. Obaj doskonale wiedzieli, że tym samym wbijają gwóźdź do trumny dla posady Michniewicza. Wypowiedzi grupy kluczowych piłkarzy były zbyt podobne, by traktować je jako przypadek. Piłkarze właśnie wystawili selekcjonerowi przygotowane wcześniej publiczne wotum nieufności. "Dziwię się, że redakcja wysyła pana na mistrzostwa" Michniewicz wypowiedzi piłkarzy nie mógł słyszeć, bo sam tuż po meczu udał się na konferencję prasową. O słowach Lewandowskiego i Zielińskiego dowiedział się ode mnie. Już gdy cytowałem wypowiedzi, widziałem, jak w selekcjonerze narasta fala złości. Ujście znalazła natychmiast, uderzając w tego, który akurat był najbliżej - czyli zadającego pytanie. - Dziwię się, że redakcja wysyła pana na mistrzostwa świata, a nie potrafi pan zadać własnego pytania, tylko posługuje się wypowiedziami innych - grzmiał selekcjoner. Personalna wycieczka odbiła się szerokim echem w świecie mediów. Przebieg i kulisy samej konferencji szczegółowo opisałem w tym miejscu. Ze środowiska dziennikarskiego i kibicowskiego natychmiast dostałem wyrazy wsparcia. Za wszystkie do dziś jestem wdzięczny. "Normalne pytanie, nie przejmuj się tym wybuchem" - dostawałem wiadomości, tak od kolegów z innych redakcji, jak i nieznajomych użytkowników Twittera. Sam Michniewicz, gdy tylko ochłonął, przyznał zresztą to samo. Dziś, z perspektywy czasu, domyślam się, z czego wynikał tamten gwałtowny wybuch Michniewicza. Gdy usłyszał, jak po meczu zachowali się wobec niego piłkarze, wiedział, że stoi sam przeciwko wszystkim. Jednak nawet wtedy sytuacja Michniewicza nie była jeszcze ostatecznie skreślona. Tylko, że wkrótce na światło dzienne wyszła afera premiowa. Afera premiowa. Opowieść na zarządzie Media prowadziły swoje dochodzenie, wyciągając na jaw coraz to nowe informacje. Swoje dochodzenie postanowił też przeprowadzić PZPN. Mundial jeszcze trwał, gdy 15 grudnia zarząd PZPN wezwał pilnie Michniewicza, by wyjaśnić rozpaloną sytuację. A przede wszystkim - ustalić, co działo się w noc po meczu z Argentyną. Selekcjoner tłumaczył się, przekonując i zyskując wsparcie części zarządu. Winą za sytuację obarczył m.in. nieobecnego na spotkaniu Jakuba Kwiatkowskiego. Pech - dla Michniewicza - chciał jednak, że Kwiatkowski był tego dnia obecny w swoim gabinecie w siedzibie związku. A na spotkaniu miał życzliwych dla siebie ludzi, którzy szybko donieśli mu o tym, co wygaduje selekcjoner. I zaproponowali wezwanie rzecznika, by skonfrontować wersje obu panów. "Do bezpośredniej konfrontacji nie doszło, bo zanim pojawił się Kwiatkowski, Michniewicz opuścił posiedzenie zarządu i udał się w podróż do Gdyni. Jakże świetnie w ostatnim czasie poznał lotnisko Okęcie w Warszawie imienia Fryderyka Chopina i port lotniczy imienia Lecha Wałęsy w Gdańsku. Gdy Michniewicz udał się w drogę powrotną do Gdyni, Kwiatkowski wręcz kipiał na mównicy" - opisywał na łamach Interii przebieg spotkania Roman Kołtoń. W tym momencie sprawa została postawiona na ostrzu noża. Każdy miał świadomość, że bez względu na wszystko z reprezentacją pożegna się albo Michniewicz, albo Kwiatkowski. A że selekcjoner miał już przeciw sobie wszystkich - prezesa, piłkarzy, kibiców i dziennikarzy, padło właśnie na niego. 22 grudnia, dokładnie tydzień po burzliwym zarządzie, PZPN ogłosił, że Czesław Michniewicz z końcem roku przestanie być selekcjonerem reprezentacji Polski. I choć Michniewicza w kadrze nie ma już od przeszło roku, problemy zrodzone za tej kadencji, wciąż ciągną się za nią nierozwiązane. Dziś przysypane są masą nowych, zrodzonych za kadencji Fernando Santosa i Michała Probierza. Lecz przede wszystkim - pod przewodnictwem Cezarego Kuleszy. A wojny i wojenki toczą się nieustannie. Kwiatkowski podobnej batalii nie mógł już wygrać, gdy selekcjonerem był zaufany człowieka Cezarego Kuleszy, Michał Probierz, a dyrektorem komunikacji - mianowany przez Kuleszę Tomasz Kozłowski. Ale to już temat na zupełnie inną historię...