Bomba - bo tak trzeba nazwać ogłoszenie powołania Superligi - wybuchła w nocy z niedzieli na poniedziałek. Dwanaście europejskich potentatów: Chelsea, Manchester City, Liverpool, Tottenham Hotspur, Arsenal Londyn, Manchester United, Atletico Madryt, Real Madryt, FC Barcelona, AC Milan, Inter Mediolan i Juventus Turyn ogłosiły powstanie zupełnie nowych rozgrywek. Oczywiście obok Ligi Mistrzów - nikomu nie przyszło przecież do głowy, by z tych zysków rezygnować w imię "nowego porządku". Oczywiście w konkurencji do istniejących rozgrywek. Oczywiście z arbitralnym udziałem członków - założycieli zawsze, bez korelacji z krajowymi sukcesami. Wszystko po to, by zrekompensować straty klubów wynikające po pierwsze z zadłużenia większości z nich, po drugie z pandemii - która wydaje się być idealną wymówką. Czy ktokolwiek jednak spodziewał się, że UEFA, która sama nie jest najświętszą organizacją w kontekście gromadzenia środków i generowania zysków, pozwoli na powstanie - bądź co bądź - konkurencyjnego projektu, by zadowolić nielicznych, w dodatku nominalnie najbogatszych? Reakcja była natychmiastowa. Wspomnianym klubom zagrożono wyrzuceniem ze wszystkich rozgrywek, w których biorą udział: zarówno tych krajowych jak i międzynarodowych, a piłkarze mieliby zakaz występów w reprezentacji na mistrzostwa świata czy Europy. Wow! Zabrzmiało naprawdę groźnie! Czy jednak były to zapowiedzi realne? Trudno powiedzieć... Piłkarze i trenerzy zaskoczeni Sami piłkarze w nielicznych, ale mocnych wypowiedziach, odcinali się od pomysłów swoich właścicieli. Trenerzy - najwyraźniej zaskoczeni - takim obrotem sprawy - nie kryli oburzenia, choć mocno ważyli słowa. Thomas Tuchel przytłoczony pytaniami dziennikarzy odparł: "Myślę, że jest zbyt wcześnie, by wszystko oceniać. Nie jest to też moją rolą. Moją rolą jest trenować zespół, być skoncentrowanym. Jest wiele komentarzy, opinii, argumentów a ja nie chcę się w to angażować, bo nie znam szczegółów". Nieco bardziej wylewny był trener The Reds Juergen Klopp: "Nie mamy nic wspólnego z tą inicjatywą. Jesteśmy w tej samej sytuacji, co wszyscy. Mamy informację i wciąż musimy grać w piłkę" . Na to wszystko nałożył się głos byłych piłkarzy i kibiców, zwłaszcza angielskich. To był moment na powiedzenie: "Sprawdzam". Od lat słyszymy bowiem, że to właśnie fani w tej machinie są najważniejsi. Że to dla nich - a nie tylko dla pieniędzy - grają piłkarze. Że bez oddanych i wiernych kibiców, to po prostu nie ma sensu, a puste stadiony podczas pandemii są najgorszym, co mogło spotkać kluby. Gdy fala protestów, w których dominowały hasła: "Kibice, a nie klienci", "Super chciwość", "Futbol umarł", zalała internet, skrzynki mailowe włodarzy klubów, a - mimo pandemii - fani gromadzili się wokół stadionów, doszło do kapitulacji. Najpierw Manchesteru City i Chelsea, potem pozostałych angielskich zespołów. Jeszcze chwilę później decyzję o wycofaniu się z projektu ogłosiły Atletico, Inter Mediolan i AC Milan. Perez i Laporta jednym głosem W genialność swojego pomysłu ciągle jeszcze wierzy Florentino Perez, który w wywiadzie dla "Cadena Ser" mówił: "Nikt tego projektu nie opuścił, bo nikt nie zapłacił odpowiedniej kary. Superliga wciąż istnieje. Projekt jest w pełnej gotowości". Wtóruje mu prezydent FC Barcelona Joan Laporta: "Superliga jest absolutnie konieczna. Jesteśmy zwolennikami lig krajowych i będziemy rozmawiać z UEFA. Wielkie kluby dużo wnoszą i musimy uczestniczyć w kwestii podziału finansów". Na pokładzie pozostaje także Juventus Turyn, choć nawet jego prezydent Andrea Agnelli nie wierzy w powodzenie tak kontrowersyjnej inicjatywy. Kibiców żal Jedno jest pewne, jak słusznie zauważa “La Gazzetta dello sport": "W 48 godzin udało się zjednoczyć przeciwko projektowi nowych rozgrywek przywódców politycznych, organizacje sportowe, kibiców, piłkarzy, trenerów, media, a nawet firmy, które przyłączyły się do projektu". Rekord nie do pobicia. Nie można jednak zakładać, że pomysły wzbogacenia klubowej kasy najważniejszych graczy europejskiego rynku nie będą się pojawiać. Może już nie tak odważne i autonomiczne jak "Superliga", ale naciski na UEFA w tej kwestii mogą stać się walką samą w sobie. I nikt już nie będzie patrzył na własne rozbuchane do granic możliwości budżety, na niebotyczne pensje piłkarzy, z których sami zainteresowani rezygnować nie chcą, czy kwoty transferów, które - choć w pandemii nieco niższe - nadal przyprawiają o ból głowy. Nikt też nie zawaha się też podnieść cen biletów czy karnetów, gdy już stadionowa normalność powróci. Nie mam złudzeń. I tylko w całej tej finansowej zabawie kibiców - tych spragnionych, oddanych, ukochanych - zwyczajnie żal. Paulina Chylewska, Polsat Sport