PZPN sam ustalił zdrowe zasady gry przy rozprowadzaniu wejściówek. Na wyjazdowe mecze bilety rozprowadzają kluby, które sporządzają specjalną listę z imieniem i nazwiskiem oraz numerem PESEL. Na podstawie tejże listy fani są wpuszczani na stadion. W wypadku Remes Pucharu Polski, jak i w ostatnim sezonie Orange Ekstraklasy klub Legia zrezygnował z organizacji wyjazdów swym kibicom. To była reakcja na burdy, jakie sprowokowali w Wilnie chuligani spod znaku "L". W tej sytuacji PZPN porozumiał się ze Stowarzyszeniem Kibiców Legii Warszawa i sam rozprowadził bilety. Z jednej strony związek tłumaczył to potrzebą zapełnienia trybun. Z drugiej jednak strony 80 tys. zł, jakie się zebrało ze zbycia legionistom dwóch tysięcy biletów (po 40 zł każdy) po drodze nie chodzi. Nie po raz pierwszy jednak czysty zysk zamienił się w wielki wstyd. PZPN - przy sprzedaży biletów - złamał zasady, jakie sam ustalił. Nie sporządził listy nazwisk, wejściówki trafiły do chuliganów, którzy mają od dawna zakazy stadionowe. W ten sposób zamiast odbudowy wizerunku finału Pucharu Polski w Bełchatowie mieliśmy cyrk - awanturnicy przerwali mecz na 10 minut. Nie mogłem uwierzyć w to, co po burdach mówił prezes związku Michał Listkiewicz. Według niego nie stało się nic strasznego. Pochwalił nawet za organizację bełchatowian (czy za dopuszczenie do wniesienia dziesiątek rac także?). Zastanawiałem się, czy prezes bagatelizuje incydent, bo już nauczył się akceptować zło na trybunach, czy ze zwykłej kalkulacji - "zawaliliśmy z organizacją, więc trzeba robić dobrą minę do złej gry". Nawet piłkarze Legii (!) poważniej potraktowali kibolski problem. Aleksandar Vuković mówił o konieczności zapobiegania tego typu incydentom. - Trzeba wytłumaczyć tym ludziom, że tylko do pewnego momentu są dobrzy - podkreślał Serb. Jakub Wawrzyniak nie bał się użyć określenie, że awantura wywołana przez bandytów obie drużyny "wybiła z uderzenia". Tylko prezes PZPN-u uderzył w tony "Spokojnie, to tylko awaria". I nawiązał do niedawnego meczu w Zurichu między FC Zurich a FC Basel, gdzie "nawet były ofiary w ludziach". Zgodnie z jego tokiem rozumowania w Bełchatowie nic się nie działo tylko dlatego, że jakimś cudem nikt nie został ranny od rzuconej w tłum płonącej racy. A to, że ktoś chciał sobie urządzić grillowanie przy pomocy mercedesa klasy C, a inny ktoś z laptopa fotoreportera "Gazety Wyborczej" zrobił sobie amunicję to już niewinne igraszki. Konsekwencja w wyłapywaniu bandyterki jest taka, że na razie przed sądem 24-godzinnym stanęło trzech pseudokibiców (dwóch z Wisły, jeden z Legii), a po murawie hasało ich kilkudziesięciu. Kamery telewizyjne dokładnie nagrały te osoby. I co? I nic.