Sęk w tym, że czasem warto zrobić odstępstwo od nawet najbardziej świętych zasad. Tak jest ze sprawą Kamila Kosowskiego. Nie wnikam w to, kto oferuje za mało, a kto żąda za wiele. Nie uczestniczę w negocjacjach, więc nie zamierzam rozstrzygać gdzie leży racja. Poza sporem jest jedna rzecz: pozostanie "Kosy" przy Reymonta leży w interesie obu stron - Wisły i zawodnika. I nie warto stawiać sprawy tak, że "my sobie bez Kosy radzimy". Nawet zwykły rachunek ekonomiczny wykazuje, że podpisanie choć dwuletniej umowy z Kosowskim (przy założeniu, że zarabiałby nawet 300 tys. euro, ile oczekuje) to bardziej opłacalny biznes dla klubu, niż ściąganie za milion euro z Wolfsburga Jacka Krzynówka. "Krzynek" na boisku zastąpiłby pewnie Kosowskiego bez trudu. Wątpię jednak, by poradził sobie w innej roli - duchowego przywódcy zespołu, w której "Kosa" jest niezastąpiony. Według mnie to nie przypadek, że w momencie wyjazdu na zachód Kosowskiego Wisła zaczęła przegrywać w pucharach z tzw. "kelnerami" (Valerenga, Dinamo Tbilisi) i nawet trenerska magia Henryka Kasperczaka przestała działać. Rozwód Wisły z "Kosą" zaszkodzi klubowi, ale i zawodnikowi. Kosowski po ponownym wyjeździe na zachód może podzielić los Tomasza Frankowskiego (po tułaczce między Hiszpanią a Anglią nie może znaleźć sobie klubu), czy Mirosława Szymkowiaka (po nieudanej przygodzie z Trabzonsporem zakończył karierę).