Jeszcze niedawno uznawano go za najlepszego polskiego trenera młodego pokolenia. Sam się zresztą określił mianem "polskiego Jose Mourinho". A jednak przez 19 miesięcy pozostawał bez pracy, choć trenerska karuzela kręciła się w tym czasie na całego i to często w zawrotnym tempie. Z Arki Gdynia zwolniono go na początku kwietnia 2009 roku. Pracę dostał dopiero 15 listopada 2010 r. w Widzewie. Wcześniej odrzucano jego aplikacje m.in. w PZPN-ie (zabiegał o posadę selekcjonera), w Bułgarii czy w Cracovii. Skąd ten michniewiczowstęt? Przez te długie dla pana Czesława 19 miesięcy tylko w Ekstraklasie doszło do 30 zmian trenerskich, a jednak jego nazwisko było ciągle pomijane. Zatrudnienie znajdowali i starsi i mniej uzdolnieni od niego, czy po prostu nawet słabsi trenerzy. Co wywołało tę niechęć do Michniewicza, czy nawet michniewiczowstręt? Czy drobny fakt z lutego 2009 r., kiedy nasz bohater dobrowolnie stawił się we wrocławskiej prokuraturze, by zeznać, co wie na temat korupcji, a zwłaszcza okresu, w którym prowadził Lecha Poznań (2003-2006)? "Przegląd Sportowy" zatytułował wtedy tekst dobitnie: "Czesław śpiewa!". Jakby tego było mało, później Artur Brzozowski w "GW" ujawnił fakty o 711 połączeniach Michniewicza z głównym operatorem korupcyjnej machiny "Fryzjerem", z którym się przyjaźnili od czasów Amiki Wronki (Michniewicz był tam bramkarzem, a potem drugim trenerem), co jednak nic więcej nie musiało znaczyć. Tekst o połączeniach z "Fryzjerem" "Tekst o liczbie połączeń z 'Fryzjerem' bardzo mi zaszkodził. Już nie chcę o tym dyskutować, już chciałbym pracować" - wyznał naszemu felietoniście Romanowi Kołtoniowi miesiąc temu pan Czesław. Na zatrudnienie Michniewicza odważył się w końcu właściciel Widzewa Sylwester Cacek, który kilka tygodni wcześniej oskarżył go o korupcję, za co później publicznie przeprosił. Nie da się ukryć, że w beniaminku Ekstraklasy trener, mający na koncie mistrzostwo Polski, Puchar Polski i dwa tytuły Superpucharu Polski, będzie pełnił rolę strażaka. Tabela nie kłamie: widzewiacy po niezłym początku sezonu wyprzedzają tylko mającego o klasę większy potencjał Lecha i Cracovię. - W podobnej sytuacji obejmowałem Lecha siedem lat temu i jakoś sobie poradziłem - przypomina Czesław Michniewicz. Jeśli misja utrzymania Ekstraklasy dla zasłużonego klubu się powiedzie, Michniewicz będzie mógł liczyć na coś więcej. Na razie najważniejsze dla niego jest to, że wrócił na karuzelę i może - po tylu doświadczeniach - szybko z niej nie spadnie. Nie wstydzi się błędów, a nawet wyciąga wnioski Michniewicz przyznaje się do błędów, ale podkreśla również, że wyciąga z nich wnioski. Gdyby mógł cofnąć czas, to inaczej rozegrałby bitwę o Ligę Mistrzów, jaką przegrał prowadząc Zagłębie Lubin w konfrontacji ze Steauą Bukareszt. Oto co dzisiaj sądzi na temat tamtej rywalizacji i błędów, jakie popełnił: "Najważniejsze przy rzucie rożnym przeciwko drużynie broniącej w strefie to minąć dośrodkowaniem pierwszych obrońców, regułą jest granie lżejszej piłki, za to w punkt, na drugi słupek. A to dlatego, że najwyżsi zawodnicy przeciwnika zawsze obstawiają pierwszy słupek i środek. Na drugim słupku stawia się niższego (...). Zawodnik na drugim słupku, mający gorsze warunki fizyczne i walczący o piłkę z miejsca, a nie z nabiegu, jest w trudnej sytuacji. Przy dobrej wrzutce i przy dobrym naskoku zawodnik atakujący ma naprawdę doskonałą sytuację. Trzeba wówczas zastosować krycie mieszane. Wiem to doskonale, bo uczę się na własnych błędach. Dzisiaj jestem bardziej doświadczony i na pewno podjąłbym inne decyzje w pierwszym meczu Zagłębia ze Steauą, o Ligę Mistrzów. Przeciwnik miał bardzo wysokiego i bardzo dobrze grającego w powietrzu zawodnika, Goiana. Kiedy przy rzucie rożnym rozpędził się i wbiegł w nasze pole karne, to przy naszym ustawieniu w strefie Mateusz Bartczak nie mógł nic zrobić - został zdemolowany". W odróżnieniu od niektórych młodszych kolegów (choćby Macieja Skorży) pan Czesław nie boi się mediów, nie unika ich, a wręcz przeciwnie - potrafi się nimi sprawnie posłużyć i jedną czy drugą wypowiedzią ustawić do pionu piłkarzy. Jest bodaj jedynym polskim trenerem, który prowadzi własną stronę internetową: "Grając w dziesiątkę też można wygrać. Wystarczy, że każdy da z siebie 10 procent więcej" - podkreśla w jednym z wpisów. Na Facebooku lubi go 235 osób. W analizie błędów reprezentacji Polski zaznaczył: "Analiza ta ma służyć celom szkoleniowym, a nie udowadnianiu, że Michniewicz jest lepszym trenerem od Smudy czy też byłby skuteczniejszy w roli selekcjonera". W meczu z USA Polacy biegali "bez mapy" Oto ciekawsze fragmenty analizy meczu USA - Polska w wykonaniu pana Czesława: "Nie mamy pomysłu na odebranie piłki, biegamy - jak ja to określam - 'bez mapy'. Amerykanie przy bramce na 1-0 wymienili dwanaście podań, aż w końcu strzelili nam gola. Nie zrobiliśmy nic, by któreś z tych dwunastu podań przejąć albo by wymusić niecelne zagranie". "U nas pomocnicy wzorcowo wracają się do obrony, ale na końcu przypomina to zjazd do zajezdni. To znaczy stają w odpowiednich miejscach, ale potem następuje brak aktywnej próby odebrania piłki. A przecież wtedy dopiero powinna zaczynać się praca! My chcemy odebrać piłkę w sposób pasywny". "Nie rozmawiajmy więc o wydumanej taktyce, choinkach, 4-3-2-1, bo to dopiero dalszy stopień edukacji. Mówmy o rzeczywistych problemach (kłopoty z przyjęciem i podaniem piłki - przyp. red.)". "Dlaczego Łukasz Piszczek lepiej wrzuca w Borussii niż w kadrze? Ponieważ jeśli prześledzimy ataki Borussii, to tam zawsze jest zawodnik wbiegający na krótki słupek, zawsze jest wbiegający na długi i zawsze jest wbiegający na jedenasty metr. Łukasz ma przykazane, gdzie dokładnie ma posłać piłkę, jest w tym wszystkim pewien automatyzm, jest powtarzalność. U nas natomiast on musi podnieść głowę, spróbować przewidzieć, gdzie pobiegnie napastnik, napastnik z kolei próbuje przewidzieć, gdzie poda mu partner. To nie może skończyć się dobrze". Wszystko to ciekawe i fachowe. Jak tu taki jegomość wykształcony, inteligentny, obyty na stażach w Anglii miał siedzieć gdzieś tam w Gdyni i piłkarską pasję spełniać jedynie w roli komentatora czy blogera?! Dyskutuj na blogu Michała Białońskiego