Maciej Słomiński, Interia: Stoimy u progu nowego sezonu Ekstraligi rugby, ale chciałem wrócić jeszcze do poprzedniego, w którym Ogniwo Sopot z pana udziałem obroniło tytuł mistrzowski. Wiaan Griebenow, rugbista Ogniwa Sopot: - Miałem przylecieć do Polski po zakończeniu sezonu w Szkocji, jednak COVID-19 zastopował rozgrywki, a szkoda, bo prowadziliśmy z moim klubem Hawick w tabeli. Przybyłem do Polski pod koniec marca. Wszyscy zawodnicy, sztab trenerski i ludzie związani z Ogniwem sprawili, że miałem ułatwione wejście do szatni, od pierwszego dnia czułem się jak w domu. Drużyna była w dobrej dyspozycji, broniła tytułu mistrzowskiego, była na zwycięskiej ścieżce i prowadziła w ligowej tabeli. Paradoksalnie pomogła nam porażka z Orkanem Sochaczew, żadna przegrana nie jest dobra, ale ta taka była. To był zakręt, z którego wyszliśmy cało, dobra lekcja, która pozwoliła wyciągnąć wnioski i zdać sobie sprawę, że tytuł sam się nie wygra. W poprzednich rozgrywkach w drużynie Ogniwa byliśmy świadkami nietypowej sytuacji - ramię w ramię grali Marcin i Wiktor Wilczuk - ojciec i syn. - Wiktora czeka wielka przyszłość, jestem o tym przekonany. Widzę w nim pozytywną agresję, która jest w rugby potrzebna. Plan jest taki, że ma teraz grać przez rok w Polsce, a potem pojechać do Irlandii, grać w klubie w którym grał jego ojciec Marcin. Swoją drogą Marcin Wilczuk wciąż z nami trenuje i nie zdziwię się, jeśli zagra w kolejnym sezonie kilka meczów. Mimo że już oficjalnie zakończył karierę, wciąż jest w formie, a jego doświadczenie może być na wagę złota. Ogniwo rozpoczyna rozgrywki w sobotę o godz. 16 meczem z Posnanią. Nie będzie już w waszych barwach Paula Waltersa, pana rodaka z RPA, który odszedł do Skry Warszawa. - Paul był tym, który na początku naszego pobytu w Polsce zaopiekował się moją dziewczyną i mną. Jestem mu wdzięczny. Oczywiście wolałbym, żeby został u nas, będzie nam go brakowało. Ma przejść do Skry Warszawa, jeśli tak się stanie będzie dla nich wzmocnieniem. Z zawodników anglojęzycznych zostałem tylko ja i Dwayne Burrows z Nowej Zelandii. Nie płaczę jednak, dobrze dogaduję się z każdym w "Ogniwo family". Jak to się stało, że trafił pan do Polski? - Trójka z Ogniwa (trener Karol Czyż, dyrektor Bartosz Olszewski i Adam Pogorzelski z zarządu) przyleciała do Szkocji, w odwiedziny do Adama Piotrowskiego, mojego kolegi klubowego. To ja ich odebrałem z lotniska, rozmawialiśmy półtorej godziny w samochodzie i tak od słowa do słowa doszliśmy do porozumienia. Przeznaczenie (śmiech). Jakie macie cele na nowy sezon Ekstraligi rugby? - To będzie wielkie wyzwanie. Po zakończeniu poprzedniego mieliśmy trzy tygodnie na wypoczynek, podczas gdy w RPA po rozgrywkach odpoczywamy 4-5 miesięcy, by nasze ciała zregenerowały się. Sam jestem ciekaw, jak wypadnę ja i drużyna. Cel Ogniwa jest oczywisty - obrona tytułu mistrzowskiego. Czy wiedział pan coś w Polsce, przed przyjazdem tutaj? - Szczerze mówiąc to nic. Gdy negocjowałem z Adamem Pogorzelskim z Ogniwa, zacząłem szybko przeglądać filmy na youtube, by dowiedzieć się, gdzie jadę. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym co zobaczyłem. Polska jest dobrym miejscem do życia. Poznaję historię waszego kraju, jest fascynująca. Trójmiasto jest świetnym miejscem do życia, taki mini-Kapsztad. Koledzy z RPA żartują, że chyba kieruję się kryterium bliskości plaży przy wyborze klubu (śmiech). Przed grą w Ogniwie Sopot grał pan w Szkocji w klubie Hawick. - Hawick to klub o bardzo bogatej historii, wielu zawodników grających dla reprezentacji Szkocji występowało w jego barwach. Darcy Graham jest jednym z przykładów, grałem z nim. Premiership, w której gra Hawick, jest ligą półzawodową. Jaka jest różnica między grą w rugby w Polsce i w Szkocji? - Wiele osób mnie o to pyta. Rugby w Szkocji ma dłuższą tradycję, jest bardziej rozwinięte, ale myślę że polskie rugby nie dzieli aż tak wielki dystans od czołówki światowej. Oczywiście, gra się tu nieco innym stylem, ale to zależy od trenerów. Istotny jest też fakt, że w waszym kraju nie można się utrzymać z gry w rugby, wielu zawodników pracuje i trenuje po godzinach. Nie widzę po kolegach z Ogniwa, że trenują z przymusu, każdy z nich to kocha. Rugby czy inny sport zespołowy to świetny środek na odstresowanie, na zajęciach jest zawsze pełno śmiechu i radości. Polskie rugby poszłoby naprzód, gdyby zawodnicy i trenerzy mogliby poświęcić się tylko grze. Pan jest jednym z niewielu zawodników, którzy nie pracują poza rugby. - W RPA pracowałem jako elektryk. Obecnie staram się skończyć kurs trenera personalnego, tak by moje CV było jak najbogatsze. Nie lubię siedzieć bezczynnie w domu. Właściwie, co gracz z RPA, gdzie rugby jest religią, robi w Polsce, gdzie jest to sport półamatorski? - To prawda, rugby jest religią. W RPA dzieci właściwie rodzą się z piłką w rękach. Dorastamy, grając w tą piękną grę. Nie chcę czytelników zanudzać, bo mógłbym opowiadać bardzo długo, ale winna temu jest sytuacja w mojej ojczyźnie. Chodzi o to, co stało się z Afryką Południową. Takim ludziom jak ja została zabrana wolność. Nie chodzi o jakieś wielkie hasła polityczne. O zwykłe rzeczy, jak pójście na spacer. Nasz kraj nie oferuje nam żadnych możliwości. Naprawdę jest aż tak źle? - Mam 28 lat, około 9-10 lat temu byłem na dobrej drodze do profesjonalnej kariery w rugby. Niestety, powiedziano mi, że nie ma szans bym robił to co kocham najbardziej na świecie. Powód? Mój kolor skóry. Przepisy mówią, że w naszej drużynie narodowej, w "15" musi być siedmiu graczy kolorowych. Takie zasady obowiązują tylko w reprezentacji? - Wszędzie. W lidze, w szkolnym rugby. Gdy dowiedziałem się, że rugby w RPA jest nie dla mnie, zniósłbym, gdyby się okazało, że jestem za słaby. Ale chodziło o mój kolor skóry. Bardzo mnie to zdemotywowało. Pojawiła się szansa wyjazdu do Szkocji. Tam odzyskałem radość z gry. Gdyby nie przepisy rasowe, grałby pan teraz w rugby w RPA? - Tego się nie dowiemy, ale zwyczajnie została mi zabrana możliwość sprawdzenia, czy jestem wystarczająco dobry. Zadecydowały kwestie odgórnie narzucone. Gdybym miał możliwość uprawiania ukochanego sportu w rodzinnym Kapsztadzie, robiłbym to. Rugby południowoafrykańskie jest najlepsze na świecie, jesteśmy mistrzami świata. Byłbym głupi, gdybym to odpuścił. Mam wielu przyjaciół, którzy kształcili się przez lata, by zdobyć odpowiednie stopnie naukowe, poświęcali swój czas i pieniądze. Dziś nie mieszkają w RPA. Dlaczego? - Nie mogą dostać pracy odpowiadającej ich kwalifikacjom. To co dzieje się w rugby, czyli obsadzanie stanowisk według koloru skóry, ma zastosowanie do wszystkich dziedzin życia - medycyna, gospodarka itd. Stanowiska nie są obsadzane na podstawie kwalifikacji, a według kryteriów rasowych. Za czasów apartheidu było na odwrót. - Oczywiście to było złe i tragiczne. Teraz jest jeszcze gorzej. RPA to było kiedyś jedno z najbogatszych państw świata. Ludzie, którzy rządzą teraz krajem, popsuli wszystko. Gdy dorastałem południowoafrykański rand był wart dolarowi amerykańskiemu. Dziś stosunek to 15:1 na rzecz USD. To smutne. Moi rodzice wciąż mieszkają w Kapsztadzie, gdzie ja się urodziłem. Moja siostra mieszka w Northern Cape, na północy kraju, jakieś osiem godzin z Kapsztadu. Jej przykład pokazuje, że można być szczęśliwym w RPA, ale ja nie zamierzam wracać. Kapsztad - co to za miasto? - Moje rodzinne, najpiękniejsze miasto na świecie. Szczerze mówiąc to plaża w Sopocie, przypomina mi moją rodzinną. W Kapsztadzie nie można się nudzić. Jest Góra Stołowa (Table Mountain), Lion’s Head, można się wspinać, uprawiać sporty wodne. No i rugby. Dziesiątki drużyn rugby. Jeśli chcesz zagrać, pół godziny to najwięcej, ile musisz przejechać autem na mecz. Wciąż się dziwię, gdy w Polsce musimy jechać tak długo na mecz do Lublina. Wiadomo, że po drodze tworzy się "team spirit" (śmiech). Jak wygląda życie codzienne w RPA? - Idziesz do pracy na 9, pracujesz do godziny 17 i zamykasz się na klucz w domu, wychodzić jest bardzo niebezpiecznie. Wiele domów jest otoczonych wysokim murem, by uchronić się przed kradzieżą. Na tle RPA, Kapsztad wygląda nieźle, dzięki Partii Demokratycznej, która nie jest skorumpowana. Da się żyć, ale ma to też złe strony - reszta kraju chce przyjechać do Kapsztadu, by mieć lepszą pracę i lepsze życie. Kapsztad jest bezpieczniejszy od reszty kraju, jeśli wiesz, jak się poruszać. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł opuścić mój dom z powodów politycznych. Wygląda na to, jakby pan się poddał. - To nie ja się poddałem, mój kraj to zrobił. Opowiem swoją historię: gdy miałem 13 lat, moja mama obudziła rano mnie i moją siostrę. Powiedziała, że ojca postrzelono trzy razy i że może z tego nie wyjść. Na szczęście tata się z tego wylizał, dziś czuje się dobrze. Już, gdy lądujesz w RPA musisz od razu przestawić sposób myślenia - czy masz portfel na miejscu, trzeba mieć oczy dookoła głowy. Jak mówiłem - zabrano nam wolność. Jakie ma pan plany na przyszłość? - Z tych krótkoterminowych to mecz z Posnanią w sobotę. Mistrzowskie Ogniwo Sopot musi pokazać beniaminkowi, co go czeka w Ekstralidze. Od września wraz z moją dziewczyną zaczynamy kurs języka polskiego, to niezbędne, by starać się o polski paszport. Na pewno zostaję w Sopocie na następny sezon, nie wiem, co będzie dalej. Być może będę grał na tyle dobrze, że zasłużę na powołanie do reprezentacji Polski? Na pewno będę chciał sprowadzić moich rodziców do Trójmiasta na miesięczne wakacje. Jeszcze nie mają 60-tki, szkoda życia, żeby siedzieć w domu zamkniętym na klucz i bać się, co przyniesie następny dzień. Nawet w tak pięknym miejscu jak Kapsztad. Rozmawiał Maciej Słomiński