Od kilku tygodni ostrzymy sobie zęby na polsko-polską rywalizację w Grand Prix. W niedzielnym finale IMP w Lesznie mieliśmy preludium. Po obejrzeniu przyznam szczerze, nie mam ochoty na więcej. Zdecydowanie bardziej podobał mi się obrazek z Wembley, gdzie trener przegranych Anglików pierwsze co zrobił, to podszedł do selekcjonera Włoch Roberto Manciniego i złożył mu gratulacje. Tego samego oczekiwałbym od zawodników, którzy przegrali rywalizację z Bartoszem Zmarzlikiem w finale IMP. Nie mam ochoty oglądać naburmuszonego Macieja Janowskiego, który w chwilach triumfu mówił o "pracy i pokorze", opowiadał też, jakie to bajery ma w motocyklu, a kiedy tylko zobaczył plecy największego rywala, to pokazał całkowity brak klasy. Tak nie przystoi. Szacunek należy się całej trójce z podium i każdemu z panów składam z tego miejsca szczere gratulacje. Nie o to jednak chodzi. Byłoby fajnie, jakbyście sami sobie także okazali szacunek. Z takim podejściem żyje się łatwiej. Oczywiście rozumiem sportową złość Macieja, bo przecież on pewnie także nie pozostaje głuchy na to, co dzieje się w mediach. Już wielokrotnie przeczytał i usłyszał, że w tym roku może zostać mistrzem świata. Pierwszy poważny sprawdzian przed Grand Prix jednak oblał i to nim mocno wstrząsnęło. Zbyt mocno. Oglądając niedzielny IMP odniosłem wrażenie, że Janowski za bardzo skupił się w tych zawodach na Zmarzliku. Szukał z nim zwady. Gdy ten przypadkowo zajechał mu drogę po 12. biegu, od razu do niego doskoczył i zrobił to samo, tyle że specjalnie. A w finale jedynym celem Janowskiego też był Zmarzlik. Na nim skupił całą swoją energię. To była jednak zła energia. Na dokładkę skoncentrowana nie tam, gdzie trzeba. Poza wszystkim Janowski chyba czuje, że ta magiczna, wręcz kosmiczna forma, gdzieś uciekła. Może na dłużej, może tylko na chwilę, ale problem jest, bo już w ten weekend dwie rundy Grand Prix w Pradze. I tak na koniec przypomnę, że w sezonie 2012 już mieliśmy wojnę polsko-polską z Tomaszem Gollobem i Jarosławem Hampelem w rolach głównych. W finale GP w Lesznie tak się skupili na walce między sobą, że potem nawet nie podali sobie ręki. Obrazili się na siebie, a ówczesny trener kadry Marek Cieślak przyznał, że kolegami już nie będą. O Zmarzliku i Janowskim trudno powiedzieć to samo, bo oni nigdy kolegami nie byli. Są po prostu ulepieni z innej gliny, mają inne podejście do życia. Nie ma jednak sensu tego wyolbrzymiać, czy przekonywać, że to jest jakiś problem. Świat jest piękny, gdy jest kolorowy. Czas leczy rany i mam taką nadzieję, że za kilka lat Janowski będzie się śmiał z tego, co zrobił w Lesznie. Dopóki jednak nie przyjdzie refleksja będziemy jak mechanicy z Grand Prix za czasów duńskiej rywalizacji Nickiego Pedersena z Hansem Andersenem. Gdy oni stawali pod taśmą, to wspomniani mechanicy rzucali klucze, żeby to zobaczyć.