Nie chcę pisać, że znów mieliśmy pecha. Nie chcę też polemizować z tymi, którzy twierdzą, ze regulamin jest równy dla wszystkich i narzekam, bo chodzi o Polaków. Faktem jest, że Polacy w czwartej edycji Speedway of Nations nie zdobyli złota. W trzech poprzednich też się nie udało i za rok, przed finałami SoN, znów będziemy pisać o parze Jerzy Szczakiel, Andrzej Wyglenda, która 50 lat temu zadziwiła świat (za rok to już będzie wersja, że 51 lat temu). Polacy przegrali finał w Manchesterze, choć pierwszego dnia zdeklasowali rywali, zdobywając 40 punktów, a drugiego po prostu kontrolowali sytuację, dorzucając 34 punkty. W sumie zdobyli 74 punkty. O 10 więcej niż mistrzowie świata Anglicy. A wszystko przez regulaminową głupotę, która daje złoto za jeden dobry bieg. Na dokładkę późniejszy mistrz wcale nie musi tego wyścigu wygrać. Zawodnicy mistrza mogą przyjechać na drugim i trzecim miejscu, bo dzięki punktacji za miejsca (4, 3, 2, 0 - klasyczna to 3, 2, 1, 0) i tak są lepsi. Poza tym mamy w przypadku SoN niezły absurd. W Grand Prix nikt nie powie, że jeden bieg o czymś decyduje. Zgoda, każda runda ma swój finał, którego wcale nie musi wygrać faworyt. Rund jest jednak jedenaście. I nawet jeśli gdzieś komuś się uda, to na końcu triumfują faworyci. W GP złota nie można zdobyć przez przypadek, ani za sprawą łutu szczęścia. Zwyczajnie trzeba być najlepszym. Dlaczego w SoN, które jest rozłożone na dwa dni nie ma dwóch finałów wieńczących zmagania w każdym z turniejów? Zróbmy SoN według reguł znanych z GP i nie będzie się do czego przyczepić. Ktoś powie, mógł się Maciej Janowski nie przewracać, mógł Bartosz Zmarzlik popatrzeć na kolegę. W porządku, ale w tym, że nie zdobyliśmy złota, nie ma grama winy Janowskiego i Zmarzlika. To był dobry wybór Rafała Dobruckiego. Zasadniczo, to jak można w sportach motorowych, gdzie zdarzają się awarie i defekty, gdzie nie wszystko zależy od człowieka, robić tak loteryjny finał. Nietrudno wyobrazić sobie finał, w którym jedna drużyna zdobywa komplet, czyli 84 punkty, a w finale przegrywa przez defekt jednego z dwójki zawodników. Już sobie powiedzieliśmy, że nawet jeśli jeden z nich wygra, to nie będzie to miało znaczenia. Mój ukochany finał mistrzostw świata par to ten z 1981 roku, kiedy na Stadionie Śląskim w Chorzowie wygrali Amerykanie z Brucem Penhallem w składzie. Była normalna tabela biegowa, żadnych dodatków, a emocji było co niemiara. Polacy wtedy zdobyli brąz. Zenon Plech był niesamowity. Edward Jancarz męczył się okrutnie, ale dorzucał ważne punkty. Nie wygraliśmy, ale nie było powodu do płaczu i narzekań. Teraz są, bo komuś się przywidziało, że 1 jest większe niż 42. PS: Anglikom gratuluję złota, ale nie tak powinno wyglądać.