A było tak, że żużlowiec po otrzymaniu wyniku poszedł do działaczy i powiedział, że nie będzie mógł wystartować. W odpowiedzi usłyszał: nas to nie interesuje, masz załatwić negatywny wynik testu. Zawodnik uległ, zrobił to, co mu nakazano. W meczu był cieniem samego siebie. Punkty zdobył w jednym z pięciu biegów. Kibice się zastanawiali, co się z nim dzieje. On musiał robić dobrą minę do złej gry. Nie mógł się przecież przyznać, że pojechał ze stwierdzonym COVID-em, bo nie miał prawa tego zrobić. Cała ta sytuacja pokazuje, jakich mamy działaczy. Jasne, że żużlowiec też nie zachował się poważnie. Można go jednak zrozumieć o tyle, że bał się konsekwencji. Kary, czy nawet utraty pracy. Zwłaszcza że w kadrze nadwyżka. A teraz warto wrócić do tego, co miało miejsce na początku sezonu, gdy było sporo pozytywnych testów na COVID-19 i trzeba było odwoływać mecze. Wtedy Krzysztof Cegielski mówił, że PGE Ekstraliga powinna nadzorować testy, bo on ma sygnały o nieprawidłowościach, bo jeden prezes mu powiedział, że jak będzie chciał, to będzie miał wszystkie testy pozytywne lub negatywne. W zależności od tego, co mu akurat będzie pasowało. Początkowo Ekstraliga upierała się, że nie musi interweniować, ale jakoś chwilę po tym, jak napisałem, jak kluby oszukują przy testach na COVID-19, okazało się, że organ zarządzający rozgrywkami bierze nadzór. I wtedy problem koronawirusa w żużlowych drużynach zniknął. Ta nowa sytuacja pokazuje, że władza słusznie wzięła się za robienie porządków. Ktoś powie, że można by więcej, skoro w meczu pojechał zakażony zawodnik. Można, ale jak ktoś oszukuje, to czasem trudno złapać. Tak na marginesie, to nakaz jazdy dla zakażonego zawodnika nie różni się niczym od wsadzania na motocykl żużlowców, którzy właśnie zaliczyli potężnego dzwona. W ostatnim czasie znów mamy trochę tego rodzaju zdarzeń. Ja się pytam, gdzie są lekarze zawodów? Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź