Legia do sezonu 1991/92 przystępowała rozbita kadrowo. Z klubu odeszło kilku kluczowych zawodników. Wśród nich Leszek Pisz - co później okazało się kluczowym elementem w walce o utrzymanie. Trenerem Legii był wówczas Krzysztof Etmanowicz, który wcześniej trenował rezerwy "Wojskowych". Autorytetu nie miał żadnego. Piłkarze go lekceważyli, sami ustalali skład i taktykę. Sami też - jak wieść niesie - musieli załatwiać mecze decydujące o utrzymaniu w lidze. Legia do przedostatniej kolejki musiała drżeć o wynik. Najważniejsze spotkanie rozgrywała w 33. kolejce w Lublinie. Wygrana zapewniała utrzymanie. Pisz na zesłaniu W Motorze "za karę" występował wtedy Leszek Pisz. Został on wypożyczony na sezon do Lublina, a tak naprawdę było to zesłanie. "Piszczyk" jeszcze w poprzednim sezonie podpadł trenerowi Władysławowi Stachurskiemu, bo "zabalował" po jednym z meczów. Za karę poszedł do Motoru, a w tym czasie w Legii nie miał kto grać. Szczególnie w środku pola. Największą gwiazdą klubu, a może i całej ligi był wówczas "zesłaniec" Pisz. Rozgrywał fantastyczny sezon, niemal co tydzień znajdował się w "jedenastce kolejki" "Przeglądu Sportowego". W Warszawie zostawił on wielu przyjaciół. Dwóch z nich Zbigniew Robakiewicz i Andrzej Łatka negocjowali z Piszem przed meczem o utrzymanie. - Przez cały tydzień po kryjomu rozmawiali - wspominał w swojej biografii "Kowal. Prawdziwa historia" najlepszy piłkarz tamtej Legii, Wojciech Kowalczyk. - Leszek bał się nawet dzień przed meczem przyjechać do nas do hotelu, żeby nie padły na niego żadne podejrzenia. Zresztą, w meczu z nami nie wystąpił. Doznał lekkiej kontuzji (albo ją sobie wymyślił), a że za dwa tygodnie miał wracać do Legii, to uznał, że lepiej będzie jeśli nie zagra. Tracił na tym kasę, bo w Motorze miał prywatnego sponsora - pięć milionów złotych za każdy mecz. Ale my się cieszyliśmy - pisał Kowalczyk. Zestresowany Etmanowicz Właśnie on już w 40. sekundzie spotkania strzelił pierwszego gola dla Legii. Wywołał tym entuzjazm 400 kibiców, którzy przyjechali z Warszawy aby dopingować swój zespół. Choć teraz wydaje się to niewyobrażalne, kibice Motoru w tamtych czasach dobrze żyli z legionistami. W drugiej połowie lat 80. była to nawet krótkotrwała kibicowska "zgoda", która jednak nie wytrzymała próby czasu. Przed meczem fani byli wściekli na piłkarze jednocześnie mocno przestraszeni faktem, że Legia może spaść. Etmanowicz też był zestresowany. - Gramy o życie. Pamiętajcie, że jak przegramy, to może być koniec wielu dobrze zapowiadających się karier. Druga liga to katastrofa - powtarzał piłkarzom. Sektor gości po raz kolejny eksplodował w 75. min - ponownie za sprawą Kowalczyka. Wynik spotkania na 3:0 w ostatniej minucie ustalił Rafał Siadaczka. Legia się utrzymała i kibice mogli świętować. Piłkarze zresztą też. Jak wspominała Kowalczyk w podgrupach pili przez sześć dni. Klub dał im bowiem wolne, a trener nie organizował nawet przedmeczowego zgrupowania przed spotkaniem ostatniej kolejki z ŁKS Łódź. - Jeszcze dwie godziny przed meczem z Darkiem Czykierem i Jackiem Sobczakiem bawiliśmy się na basenach naprzeciwko Legii, po drugiej stronie Wisły. W końcu poszliśmy i wygraliśmy 1:0 po golu Sobczaka. - wspominał Kowalczyk. Po meczu z Motorem pół Polski podejrzewało, że ta wygrana nie była uczciwa."Przegląd Sportowy" relację z tego spotkania zatytułował "Sprzedany mecz". - Mogę z ręką na sercu zapewnić, że ten mecz w żaden sposób nie był kupiony - zapewniał jednak po latach w "Naszej Legii" ówczesny kierownik drużyny Bogusław Łobacz.