Koszykówka w ostatnich latach wreszcie poszła w stronę ataku, gra się szybciej i szuka najprostszych rozwiązań, żeby oddać rzut, nawet z bardzo daleka. Nie ukrywam, że mi się to bardzo podoba, dużo bardziej niż bałkańska rewolucja, którą obserwowaliśmy w naszej PLK jakieś 25 lat temu. Od tamtego czasu grało się coraz wolniej, coraz ostrzej, a faul - zamiast hańbiącej przypadłości - stał się narzędziem, środkiem do celu... Radosne 100 punktów na mecz odeszło w niepamięć. Potem nastąpiła rewolucja skautingowa. Internet, wideo, komputeryzacja i miniaturyzacja doprowadziły do tego, że wszyscy wiedzą o wszystkich wszystko, znają sposoby, w jaki wszyscy zawodnicy stawiają nogi na parkiecie i ile razy każdy z nich odwrócił głowę podczas szybkiego ataku i w którą stronę. Nie mówię, że kiedyś było lepiej, ale pamiętam z moich początków dziennikarskich, kiedy w połowie lat 90. młody trener Bobrów Bytom szczycił się wobec swojego rywala, że zna układy wszystkich pierwszych piątek, których ten użył w ostatnich 10 meczach. W czasach prasy drukowanej to było coś. Teraz wymagane jest, żeby po seansach wideo każdy z graczy na boisku ustawiał się odpowiednio w obronie, zabierał co najlepsze każdemu z przeciwników, należy uprzykrzać, przeszkadzać, nie dopuścić i zabrać. Kto tego nie robi, nie gra - choćby nie wiem, jakim był artystą w ataku. Trenerzy podskakują przy linii już nie z powodu niecelnych rzutów czy złych podań, ale tego, że "w obronie pick-and-rolla decyzja o graniu under była pochopna, a przy short rollu za głęboka była pomoc, co spowodowało zły close out". Ufff. Okropność. Dlatego czekam z utęsknieniem i wypatruję w koszykówce dwóch rzeczy. Artystów, którym żaden sposób obrony przygotowany na długotrwałych sesjach przez trenerów rywali, nie jest groźny, bo oni i tak znajdą sposób. A także zespoły, które mają tak mocnych zawodników w ataku, że - jak wyżej - obrona rywali im nie zawadza, a ponadto sami nie stawiają aż tak bardzo własnego akcentu na obronę. Czy są tacy i tacy w Energa Basket Lidze? Na szczęście są. Choć jeden z nich to trochę dopiero czeladnik, uczeń, kandydat na artystę. Mowa o 21-letnim rozgrywającym Trefla Sopot Łukaszu Kolendzie. Od czasu do czasu słyszę słowa krytyki za to, że chwalę i podnoszę wyjątkowość wychowanka Nenufara Ełk (cóż za nazwa klubu!), ale on właśnie potrafi zadziwić, złamać mecz niestandardowym zagraniem, jest wysoki, szybki, skoczny i rozgrywa akcje niestandardowo. Po prostu lubię go oglądać i niech rozwija to co ma, co już wykształcił, bo to co na razie pokazuje to tylko - mówiąc po dziennikarsku - "zajawka", czyli zapowiedź tego co może nadejść. Choć coraz częściej gra takie mecze, jak ten z ostatniego weekendu w Radomiu, kiedy poprowadził Trefla do wygranej nad HydroTruckiem 80:60, zdobywając 18 punktów, w tym 4/4 za trzy punkty. W Gliwicach z kolei od tego sezonu gra artystycznie świetny rozgrywający z USA Josh Perkins. Klub GTK w tym sezonie zatrudnił niemieckiego trenera Matthiasa Zollnera oraz czterech bardzo dobrych zawodników z USA. Podobnie jak Trefl gliwiczanie mają obecnie bardzo dobry bilans 5-3, a wiele spraw załatwia im właśnie Perkins. Z jednej strony ten zawodnik jest bardzo precyzyjny w rozgrywaniu akcji z zasłoną, cierpliwie kozłuje i szuka najlepszej okazji do podania, z drugiej zaś jest bardzo kreatywny, czasami szalony w kontratakach, a przecież potrafi także punktować. Tak było w niedzielnym meczu z mocnym zespołem Pszczółki Startu Lublin, który GTK wygrało 85:80, a Perkins zaliczył 15 punktów i 11 asyst. Jest najlepszym podającym Energa Basket Ligi. Kolenda i Perkins to tylko przykłady artystów, ale w ostatnich dniach objawił nam się cały zespół w ataku wolny i swobodny, nawet wobec najlepiej przygotowanej obrony. To był paradoksalnie Polski Cukier Toruń. Paradoksalnie, bo to zespół jak na klub z Torunia w ostatnich latach zdecydowanie niżej notowany, przegrał pierwsze pięć meczów w sezonie i raczej nie liczy na wiele. Budżet na zawodników został zmniejszony, graczy z doświadczeniem jest mniej niż wcześniej, a trenerem jest 56-letni debiutant, który dotąd etatowo asystował zmieniającym się w Toruniu głównym szkoleniowcom (Jarosław Zawadka). Na dodatek trzej ważni zawodnicy dotarli do Torunia już w trakcie sezonu. A mimo to w ostatniej kolejce Polski Cukier zwyciężył niepokonany wcześniej zespół Zastalu Enei BC Zielona Góra, wygrywając efektownie 94:88. Nie miało w tę środę żadnego znaczenia, że Zastal ma najlepszą obronę ligi. Torunianie mieli po prostu lepszy atak. 53-procentowa skuteczność nie mówi wszystkiego, trzeba było po prostu te akcje zobaczyć. Damian Kulig trafiał spod kosza i z dystansu, niespodziewane trójki wpadały po rzutach Bartosza Diduszki, ich amerykańscy koledzy - młodzi Donovan Jackson, Carlton Bragg i Keyshawn Woods - decydowali się w ważnych momentach na trudne rzuty i trafiali, a nad wszystkim panował świetnymi asystami i decyzjami 36-letni weteran Obie Trotter. Mimo że tego dnia Polski Cukier grał tak naprawdę w siódemkę, sił starczyło na wszystko. Utalentowani ludzie z fantazją do rzutów obronili się w starciu z superobroną. Nie jestem pewien, że moje preferencje, czyli uwielbienie dla artystów ataku, pokrywają się z tym, czego kluby potrzebują, żeby zdobywać mistrzostwa czy medale. Ale w końcu mamy koronawirusowy październik, a koszykówka musi też cieszyć, a o medalach pomyślimy wiosną. A więc patrząc na grę Kolendy, Perkinsa i Polskiego Cukru Toruń i parafrazując ulubione hasło tenisowego kolegi z Polsatu Sport Dawida Olejniczaka, idealne na ten supertenisowy weekend - zakrzyknę jeszcze raz: "Niech żyje atak"! Adam Romański, Polsat Sport