Owszem, był moment, w którym w NHL zauważalną rolę odgrywał pochodzący z Zabrza Wojtek Wolski. Lewoskrzydłowy od dziecka wychowywał się jednak w Kanadzie i z tamtejszą kadrą trzy lata temu sięgnął po brązowy medal zimowych igrzysk olimpijskich. W ostatnich latach w bluzie z Klonowym Liściem grywali również m.in. John Tavares i Adam Henrique, których matki są naszymi rodaczkami. Polska krew płynie także w żyłach Jamiego Oleksiaka, Joe Pavelskiego czy Travisa Zajaca. Stale wymagające podbudowania "polskie ego" Marne to jednak pocieszenie dla polskich fanów. A i sami gracze nie zawsze pamiętają lub wspominają o swoich korzeniach, koncentrując się na miejscach, gdzie się urodzili bądź wychowali. Warto wspomnieć przy tym, że przez całą historię draftu NHL przewinęło się raptem cztery nazwiska zawodników ukształtowanych hokejowo w Polsce. Obok wspominanych już Czerkawskiego i Oliwy pojawili się w drugich setkach draftów 1993 i 2003 Patryk Pysz oraz Marcin Kolusz. Żadnemu z nich nie było jednak dane pojawić się na taflach NHL. Nie udało się to również naszej ostatniej "nadziei", czyli Alanowi Łyszczarczykowi, który pomimo solidnej kariery juniorskiej za oceanem nie znalazł się nawet w gronie graczy draftowanych przez kluby NHL. Chcąc poprawić sobie kibicowskie nastroje przypominamy więc o takich postaciach jak Ed Olczyk, Pete Stemkowski, Bryan Smolinski, Tom Lysiak, Joe Kocur czy Turk Broda, by wymienić wyłącznie tych, którzy zostali uhonorowani przez National Polish-American Sports Hall of Fame. A gdzie cała plejada kanadyjskich graczy o polskobrzmiących nazwiskach? Co z graczami, których rodziny wywodziły się z dawnych Kresów Wschodnich II RP bądź terenów dawnego zaboru rosyjskiego? Gdzie te ożywione dyskusje, kim z pochodzenia byli przodkowie samego Wayne'a Gretzky'ego? Smutne to nieco, że tak musimy podbudowywać swoje hokejowe ego, nie mogąc na co dzień cieszyć się występami naszych graczy w zawodowej elicie. Żart z Japończyka, żart z Polaka Zawsze przy tym byliśmy dla dziennikarzy oraz fanów za oceanem bardzo tajemniczym i odległym miejscem na mapie świata. Tak bardzo odległym, że nawet słynny Punch Imlach nie omieszkał sobie z tego skorzystać. Ten sam legendarny Imlach, który był autorem jednego z najlepszych "wkrętów", jaki stał się udziałem NHL w minionym stuleciu. Podczas draftu w 1974 roku doświadczony menedżer, wówczas kierujący Buffalo Sabres, postanowił zabawić się z całym hokejowym środowiskiem, wskazując z numerem 183 na nazwisko nikomu wcześniej nieznanego zawodnika. Tak narodziła się słynna historia pierwszego Japończyka w dziejach NHL. Jak wieść niesie, żart Imlacha z połowy lat 70. minionego wieku nie był jednak jedynym tego pokroju. Na przełomie lat 50. i 60. prowadził z sukcesami Toronto Maple Leafs, łącząc funkcję szkoleniowca oraz menedżera klubu z Ontario. Sześciokrotnie doprowadził Klonowe Liście do finałów Pucharu Stanleya, cztery razy odnosząc w nich końcowy sukces. Ostatni triumf przypadł na wiosnę 1967 roku, a Imlach przed rozpoczęciem następnego sezonu poinformował lokalnych dziennikarzy, że nadszedł czas na zasadnicze zmiany kadrowe w drużynie i jej odmłodzenie. Zapowiedział, że na obozie pojawi się sporo nowych twarzy, a jeden z zaproszonych graczy będzie ogromną niespodzianką dla wszystkich. Hokejowa legenda z Polski - z brzuszkiem i przerzedzonymi włosami Na tafli obiektu w Peterborough, gdzie wczesną jesienią 1967 roku Maple Leafs rozpoczęli przygotowania do nowej kampanii, rzeczywiście pojawiło się sporo nowych twarzy. Młodzi gracze z niższych lig i drużyn juniorskich nie przykuwali jednak tak uwagi mediów i kibiców jak pewien jegomość w wydatnym brzuchem i mocno przerzedzoną fryzurą. Bez specjalnego przyglądania się można było odnieść wrażenie, że widział już ze czterdzieści wiosen i zim. Imlach był bombardowany pytaniami o to, kim jest ów tajemniczy zawodnik. Menedżer, z sobie tylko wrodzonym spokojem i pokerową twarzą, odpowiadał pytającym, że to jego długo skrywana tajemnica, którą ukrywał przed hokejowym środowiskiem za oceanem. Sugerował, by nikt nie dał zwieść się niepozornej posturze zawodnika, ten bowiem jest żywą legendą hokeja w... Polsce! Imlach chwalił swój "wynalazek", że to ikona sportu w naszym kraju i świetny kandydat na to, by stać się jedną z nowych gwiazd Maple Leafs. Mistyfikacja zaczęła żyć swoim życiem, a doświadczony menedżer z pełną powagą odpowiadał na kolejne pytania. Co zabawniejsze, nikt nie skojarzył tajemniczej postaci z pewnym aktorem, który kilka miesięcy wcześniej świętował z ekipą z Toronto ich ostatni, jak się miało okazać, triumf w Pucharze Stanleya. Naszego rodaka zagrał... aktor W polską hokejową legendę, którą tak zachwalał Imlach, wcielił się bowiem jego przyjaciel, kanadyjski aktor Larry Mann. Jego obecność w szatni, gdy drużyna fetowała zdobycie Pucharu, była przy tym bardzo osobliwym wydarzeniem. Imlach nie był bowiem zwolennikiem podobnych akcji, mocno ograniczając dostęp do szatni osobom spoza drużyny. Dla Manna zrobił jednak wyjątek, pozwalając mu paradować z trofeum wraz z Timem Hortonem czy Davem Keonem. Menedżer zgodził się w tamtym sezonie nawet na to, by aktor dołączył do drużyny w trakcie jej wyjazdowych spotkań w serii przeciwko Chicago Black Hawks. Mann mógł liczyć na taką przychylność, bowiem wychował się na przedmieściach Toronto i był wiernym fanem hokeja, mocno związanym z Maple Leafs. Chętnie dzielił się swoją sportową pasją z kolegami po fachu w Kalifornii, dokąd przeniósł się, by kontynuować aktorską karierę. Po latach Phil Esposito miał nawet o nim powiedzieć, że był jednym z najlepszych ambasadorów hokeja w aktorskim światku, wspierającym nowo powstałe kalifornijskie ekipy Kings i Seals w budowaniu bazy fanów i zainteresowania sportem niespecjalnie dotychczas kojarzonym z tym stanem. Łamana angielszczyzna przekonała wszystkich Żart Imlacha mógłby wydać się jednak znacznie szybciej, gdyby Mann nie wczuł się odpowiednio w swoją rolę. Po jednym z treningów zgodził się nawet stanąć do rozmowy z dziennikarzami, odpowiadając na ich pytania łamaną angielszczyzną. Być może za tamte występy na lodzie i przed mikrofonami na jakąkolwiek znaczącą nagrodę filmową nie mógłby liczyć, ale był na tyle przekonujący, że media w Ontario z łatwością kupiły tę historię. Dziennikarze szeroko opisywali testowanego zawodnika, robiąc z tych materiałów prasowych najgorętsze artykuły w swoich tytułach. W końcu Punch Imlach przyznał się do swojego żartu. W taki oto sposób NHL straciła raz na zawsze możliwość podziwiania polskiej hokejowej legendy, na pierwszych zawodników z naszego kraju musząc poczekać aż do lat 90. minionego wieku. Michał Ruszel / Kamil Ziętek / NHL w PL