- Wszystko szło znakomicie, aż do Sapporo. A byłam w takiej dobrej formie. Czułam się mocna jak nigdy - dodała najlepsza polska biegaczka narciarska. W swoim ostatnim starcie w biegu na 30 km techniką klasyczną Kowalczyk zeszła z trasy. - Dobiegłam do tego miejsca, gdzie stał Aleksander Wierietielny, on zobaczył co się ze mną dzieje i dał znak, że wystarczy. Na 10 kilometrze już byłam pewna, że z chorobą nie wygram. Wszystko spłynęło mi do gardła, nie miałam jak oddychać, a nie chciałam przybiec w piątej dziesiątce. Smarowanie też mogłoby być lepsze, ale tym razem problemem byłam raczej ja niż narty. Nie ma cudów, to jest tak wymagający dystans, że dla chorych nie ma w nim miejsca. Potem najgorsze było patrzenie jak dziewczyny dobiegają na metę - tłumaczyła Kowalczyk. Najlepszy wynik Kowalczyk w Sapporo to 9. miejsce w biegu łączonym. - Zajmowałam już w karierze wyższe miejsca w tej konkurencji, ale być w pierwszej dziesiątce to zawsze jest coś. Może warto czasami dostać w skórę, żeby się czegoś nauczyć. Trener mi powtarzał: Justynko, nie możemy zawsze wygrywać, kiedyś się przytrafi słaby start. Przytrafił się niestety tutaj. Zepsułam pracę trenerów, całej drużyny. Już ich za to przepraszałam. Siebie przeprosić nie mogę, zostaje mi tylko jeszcze cięższa praca. Za dwa lata w Libercu będę bardziej doświadczona. Przynajmniej na tyle, żeby nie przeziębiać się na najważniejszej imprezie. Nie wiem, co się stało. Może byłam nieprzyzwyczajona do klimatyzacji, może gdzieś za lekko się ubrałam. Stało się - stwierdziła.