Kajakarz górski dopłynął do mety w Atenach, lecz jego dalsza kariera sportowa stanęła pod dużym znakiem zapytania. Czy warto było ryzykować życie dla olimpijskiego występu, którego nikt nie pamięta? Start Grzegorza Polaczyka w konkurencji K-1 w kajakarstwie górskim przeszedł bez większego echa. A szkoda, bo ten 19-letni sportowiec ze Szczawnicy pokonał własną słabość, a to czasem trudniejsza walka niż konkurowanie z rywalami na torze, bieżni czy na boisku. Mistrz świata i Europy wśród juniorów miejsce w kadrze olimpijskiej wywalczył podczas kwalifikacji w Krakowie, Bratysławie i Liptovskim Mikulasu. W reprezentacji kajakarzy górskich, udającej się do Aten, był najmłodszy. Nikt nie oczekiwał od niego oszałamiającego wyniku. No, może poza nim samym... - Znaleźć się w kadrze olimpijskiej to dla mnie wielka radość i szansa. Dam z siebie wszystko. Liczę, że Szczawnica będzie mocno za mnie trzymać kciuki - mówił Polaczyk przed wyjazdem. "Górale" zjawili się w stolicy Grecji jako jedni z pierwszych polskich sportowców. Upały, klimatyzowane pomieszczenia, treningi na wodzie, duże skoki temperatur - na pewno był to szok dla nieprzyzwyczajonego organizmu. Dwa dni przed swoim pierwszym startem Grzegorz poczuł się źle. Ból w klatce piersiowej dokuczał mu już wcześniej, do tego doszła wysoka gorączka. - Gdyby to były mistrzostwa Europy czy nawet mistrzostwa świata, to prawdopodobnie zrezygnowałbym z udziału w zawodach. Ale to przecież były igrzyska olimpijskie. Najważniejsza impreza dla każdego sportowca. Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby się wycofać. Chciałem walczyć, byłem do walki przygotowany. Jedyną niewiadomą pozostawał rezultat, jaki uda mi się osiągnąć - tłumaczył Grzegorz decyzję o starcie w zawodach olimpijskich w rozmowie z INTERIA.PL. Na własną odpowiedzialność zdecydował się stanąć na starcie. Najważniejszym zadaniem dla sztabu medycznego było "postawienie na nogi" ambitnego sportowca. Rozpoczęła się walka z czasem. Lekarz ekipy kajakarzy górskich, Maciej Sybilski, zorganizował w pokoju Grzegorza w wiosce olimpijskiej szpital. Podłączono go do kroplówki, zaaplikowano środki przeciwbólowe i lekarstwa. 19 sierpnia - w dniu eliminacji - nadal czuł się źle. Pojechał na tor w Olympic Canoe and Kayak Slalom Centre. - Oglądałem próby innych zawodników i stwierdziłem: inni płyną, a ja nie dam rady?! Zacisnę zęby i dam z siebie wszystko - przekonywał sam siebie. Przygotował sprzęt i stanął na starcie. W dwóch eliminacyjnych przejazdach popełnił jeden błąd (dotknięcie bramki). Wysiłek fizyczny zrobił swoje. Nawet nie czekał na ogłoszenie wyników. Wrócił do wioski, gdzie od razu został podłączony do kroplówki. Tam dopiero dowiedział się, że awansował do półfinału z dwunastym czasem. Następnego dnia odbyły się półfinały. - Czułem się po prostu fatalnie. Ból w klatce piersiowej nasilił się. Miałem prawie 40 stopni gorączki. Starałem się nie myśleć o tym, że jestem chory. Może dlatego półfinał wyszedł mi tak dobrze... Przepłynąłem prawie bezbłędnie. Sam nie wiem, jak to się stało. Czwarty czas. Awans do finału. To było coś! Byłem jednak strasznie słaby - wspomina Grzegorz. Między półfinałem a finałem była godzina przerwy. Kiedy rywale Grzegorza regenerowali siły przed decydującą walką o medale, Grzegorz leżał obłożony lodem, żeby zbić temperaturę. Finał. Polaczyk ambitnie walczył, ale z każdym metrem sił zaczynało brakować. Ostatecznie młody sportowiec sklasyfikowany został na siódmym miejscu. Start w finale kosztował go tak dużo sił, że nawet nie pamiętał gdzie dotknął bramki, za co "zarobił" dwie karne sekundy i spadek o trzy pozycje. - Przegrałem z chorobą, a była szansa nawet na medal. Byłem tak wkurzony na siebie, że jak wróciłem do hangaru, gdzie przygotowuje się sprzęt do zawodów to się popłakałem - nie krył rozgoryczenia. - Już po pierwszych bramkach wiedziałem, że z Grześkiem jest bardzo źle. On tak nie pływa. Końcową część dystansu popłynął - jak sam mi później mówił - żeby ukończyć zawody. Była duża szansa na lepsze miejsce. Pod względem wytrzymałościowym i szybkościowym był przygotowany do igrzysk fantastycznie. Trener kadry Zbigniew Miązek wykonał kawał dobrej roboty. Brakuje mu jeszcze trochę techniki - mówił ojciec Grzegorza, Krzysztof Polaczyk, który z całą rodziną śledził występy syna w Atenach w telewizji. Gdyby nie wystartował, nikt nie miałby do niego pretensji. Jednak ambicja, wola walki wzięły górę. Cechy, które tak potrzebne są w życiu sportowca, Grzegorz ma we krwi. Rodzinę Grzegorza można śmiało nazwać sportowym klanem. Tata Krzysztof sam z powodzeniem uprawiał kajakarstwo górskie. Głowa rodziny Polaczyków wpoił swoim pociechom zamiłowanie do tego sportu. Po skończeniu kariery zajął się produkcją kajaków. Na kajakach wykonanych przez Krzysztofa Polaczyka startuje Grzegorz oraz jego czterej bracia i dwie siostry, którzy również uprawiają kajakarstwo górskie. Grzegorz jest dla nich wzorem, a one marzą żeby kiedyś dorównać starszemu bratu. Czy można się zatem dziwić, że mimo wysokiej gorączki popłynął w finale? Dramat miał się jednak dopiero rozpocząć. Tuż po zakończeniu zawodów Grzegorz został odwieziony do szpitala w wiosce olimpijskiej. - Zrobili mi podstawowe badania, ale nie wiedzieli co mi jest. Jeden z lekarzy powiedział nawet, że pierwszy raz ma do czynienia z takim przypadkiem - opowiadał Grzegorz. Podjęto decyzję o przetransportowaniu go do Polski. Środki znieczulające i przeciwbólowe miały pomóc Grzegorzowi znieść podróż z Aten do Warszawy. Prosto z lotniska Okęcie Grzegorz trafił do szpitala MSWiA w Warszawie. - Przez pierwsze pięć dni lekarze szukali przyczyny. Przechodziłem mnóstwo badań. W końcu postawili diagnozę. Zapalenie płuc, woda w opłucnej, naderwanie mięśnia klatki piersiowej, a jakby tego było mało osłabiony organizm zaatakował wirus - podkreślił Grzegorz. Dalsza kariera sportowa Grzegorza stanęła pod dużym znakiem zapytania. - Lekarze w szpitalu w MSWiA bardzo mi pomogli, a nad wszystkim czuwał jeszcze lekarz kadry pan Sybilski. Powoli wracałem do zdrowia - relacjonował. 2 września, dwa tygodnie po występie w finale K-1, Grzegorz został wypisany ze szpitala i mógł wrócić do domu w Szczawnicy, gdzie czekała na niego rodzina i wielki powitalny tort. Kilka dni po powrocie do domu Grzegorz spróbował swoich sił na wodzie. Jednak ból był jeszcze na tyle duży, że po kilku ruchach wiosłem zrezygnował. - Ciężko go powstrzymać przed treningiem. Myślę, że to co stało się w Atenach nauczyło go, że czasem warto poczekać - wyznał ojciec Grzegorza. W chwili obecnej Grzegorz czuje się już zdecydowanie lepiej. - Już trochę pływam, biegam, ale o pełnym treningu jeszcze nie może być mowy. Czekają mnie jeszcze badania. Muszę mieć pewność, że wszystko jest w porządku. Wtedy zacznę ćwiczyć z pełnym obciążeniem - mówi Grzegorz. Czy myśli już o olimpiadzie w Pekinie w 2008 roku? - Niedawno zakończyły się igrzyska w Atenach, do Pekinu jeszcze dużo czasu. Moim głównym celem są teraz mistrzostwa świata, które w przyszłym roku odbędą się w Australii. Do nich będę chciał się jak najlepiej przygotować. O igrzyskach w Pekinie zacznę myśleć za dwa, trzy lata - kreśli swoje plany. A jeszcze nie tak dawno jego kariera sportowa wisiała na włosku... Polscy sportowcy przywieźli ze stolicy Grecji tylko dziesięć medali. To najgorszy wynik od 1956 roku (z Melbourne Polacy przywieźli dziewięć krążków). Kiedy na Stadionie Olimpijskim zgasł znicz rozpoczęła się debata nad stanem polskiego sportu. Swoje poglądy wyrażali najważniejsi ludzie w państwie, dziennikarze, sportowcy. Przeważała opinia, że polski sport leży na łopatkach. Brakuje pieniędzy, brakuje infrastruktury, brakuje wszystkiego. Jeśli szybko sytuacja nie zostanie poprawiona to z igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008 roku polscy sportowcy przywiozą jeszcze mniej medali niż z Aten. Po występie Grzegorza Polaczyka w Atenach można pokusić się o stwierdzenie, że wcale tak być nie musi. Czy to jednak wyjątek potwierdzający regułę? Czy raczej światełko w tunelu? Oby to drugie...